Dzisiejsza doba trwała dla mnie 15 godzin – wróciłem do Polski i zmagam się ze zmianą czasu.
W samolocie dostałem na dzień dobry lampkę szampana (pomogłem pani stewardessie pozamykać schowki na bagaż – były bardzo mocno wyładowane i ciężko było jej sobie samej z tym poradzić). Obok mnie siedział Portugalczyk, biochemik pracujący w firmie zajmującej się dostarczaniem jakichś magicznych składników producentom wina – więc sobie o winie trochę porozmawialiśmy. W nocy, gdzieś nad Grenlandią wyjrzałem przez okno (nie siedziałem przy oknie, ale poszedłem się przejść w okolice kuchni, gdzie można było stanąć przy wyjściu awaryjnym i popatrzeć tam przez okno).
Pierwsze wrażenie – księżyc prawie w pełni.
Drugie – Jumbo Jet ma naprawdę duże skrzydła.
Trzecie – sporo chmur pod nami i trochę takich śmiesznych nieco nad nami.
Czwarte – te śmieszne chmury nad nami jakoś dziwnie kolorowe są, na dodatek strasznie szybko zmieniają kształty, a w ogóle to nie są chmury, tylko zorza polarna.
Dalsza podróż już bez przygód. W McCafe na lotnisku we Frankfurcie podają napoje w wielorazowych naczyniach (tzn. w szklanych szklankach, ceramicznych filiżankach i kubkach) – duża odmiana w porównaniu z USA, gdzie prawie wszędzie wciska się klientom papierową zastawę i plastikowe sztućce.
Ostatni etap lotu samolotem kilka numerów mniejszym od Jumbo Jeta – Embraerem 145. Obok mnie siedziała rodzina (rodzice i dwoje małych dzieci) lecąca do Kanady przez Warszawę – trochę nietypowa trasa – raczej spodziewa się że pasażerowie dolatują czymkolwiek z innych miast europejskich do Frankfurtu, a stamtąd przez ocean, a nie z przesiadką w Warszawie.
P.S. Mam trochę zaległego pisania o Kalifornii – postaram się (ale nie obiecuję) coś jeszcze napisać.
0
Musisz się zalogować aby móc komentować.