Większość noclegów podczas wycieczki z Tupizy do Uyuni wygląda podobnie – z reguły są to zbudowane z pustaków ceramicznych parterowe budynki, często zbudowane w kształcie litery U albo C, zabudowane z trzech stron, a w środku jest podwórko z zamykaną bramą. Wewnątrz jest szeroki korytarz ze stołami i ławami, a z korytarza jest wejście do kilku pokoi jak w schronisku turystycznym – w każdym z pokojów jest kilka łóżek i właściwie nic więcej. Okna są całkiem spore, niestety niezbyt szczelne i z pojedynczymi szybami, więc nocą bywa chłodno – dobre śpiwory bardzo się przydają, zresztą trzeba mieć swoje, bo na łóżkach co najwyżej leżą koce. Do tego wspólna łazienka, nawet bywają prysznice. Jest też światło, przynajmniej na kilka godzin, więc można wieczorem chwilę coś poczytać, można też naładować sprzęt elektroniczny. Na podłodze leżą płytki ceramiczne, a ściany są pomalowane. Piszę z tyloma szczegółami, bo pamiętam, że w 2007 roku wyglądało to inaczej – chyba nie było prądu, podłogę stanowiło klepisko, a same budynki były mniejsze i zbudowane z cegieł z suszonej gliny, do toalety trzeba było wychodzić na zewnątrz, ogrzewanie stanowił piecyk typu koza.
13 stycznia 2024 budzimy się rano i czekamy na wieści o samopoczuciu koleżanki z chorobą wysokościową. Na szczęście nocna wizyta w punkcie medycznym pomogła, czuje się lepiej i będziemy mogli kontynuować wycieczkę zgodnie z planem. Po śniadaniu pakujemy bagaże z powrotem na dach auta, Nicolas musi jeszcze poskładać naczynia i resztę jedzenia, więc pokazuje nam w którą stronę iść i mówi, że odbierze nas potem po drodze. Dochodzimy do skraju Quetena Chico, robimy trochę zdjęć, aż w końcu przyjeżdża nasza Toyota.

Nasza trasa biegnie najpierw obok Laguna Hedionda – dosłownie Śmierdzące Jezioro po hiszpańsku, zapewne dlatego, że zawiera dużo związków siarki. Pomimo tego, miejsce to tętni życiem, największe wrażenie robią stada flamingów.

Po drodze widzimy coraz więcej grup takich jak nasza, widać że dojechaliśmy do tej części trasy, którą pokonują też najpopularniejsze wycieczki, te ruszające z Uyuni. Jedziemy zobaczyć Desierto de Dalí – pustynię przypominającą obrazy Salvadora Dalí. Miejscowi przewodnicy opowiadają, że artysta odwiedził to miejsce, co zainspirowało go do malowania krajobrazów takich jak w obrazie Trwałość pamięci – w rzeczywistości najprawdopodobniej nie wiedział nawet o istnieniu takiego miejsca.


Następny przystanek to Laguna Verde, jezioro położone u stóp wulkanu Licancabur. Nie wygląda bardzo zielono, ale podobno dużo zależy od pory dnia i roku. Bardzo mocno wieje.

Chwilę później dłuższy przystanek przy gorących źródłach Chalviri. Najpierw kupujemy bilety, zabieramy stroje kąpielowe i idziemy się przebrać w niewielkim budynku przebieralni. Potem biegiem do jednego z dwóch obmurowanych basenów, gdzie można się wyleżeć w ciepłej wodzie. Baseny są bardzo płytkie, trzeba przykucnąć żeby nie wystawać za bardzo ponad powierzchnię. Pamiętam że w 2007 roku byłem przeziębiony, więc nie zdecydowałem się na kąpiel, chyba głównie ze względu na to, że wprawdzie budynek przebieralni był już wtedy wybudowany, ale jeszcze nieudostępniony dla turystów, więc trzeba było przebierać się na powietrzu i na mrozie. Tym razem mrozu nie było, zresztą nie byliśmy na miejscu o wschodzie słońca, lecz w połowie dnia. Trochę szkoda, że teraz nie byliśmy tam tak wcześnie, bo parująca woda w niskich promieniach porannego słońca wygląda niesamowicie. Po kąpieli szybko się przebieram i robię sobie jeszcze spacer z aparatem po rozlewisku. Następnie całą grupą idziemy do budynku, pod którym stoi zaparkowane nasze auto, gdzie okazuje się że urządzone jest coś w rodzaju stołówki – są krzesła i przykryte stoły, ale nasze potrawy i naczynia, w których jemy, jadą z nami od początku wycieczki.


Po obiedzie najwyższy punkt wycieczki – gejzery Sol de Mañana. Kierowca twierdzi, że są na wysokości powyżej 5 tysięcy metrów npm., ale zegarek i telefon wskazują nieco mniej. Tak czy inaczej, trzeba oddychać głęboko, chociaż bardzo mocno czuć siarką. Dobrze że wieje wiatr, bo można próbować ustawić się tak, żeby stać po nawietrznej i tylko obserwować przed sobą kłęby pary wydobywające się z ziemi.

Stamtąd jedziemy zobaczyć kolorowe jezioro – Laguna Colorada. Zatrzymujemy się nieopodal wzniesienia czy wału, o wysokości kilku, może kilkunastu metrów, a długości co najmniej kilkuset. Jest stąd świetny widok na jezioro, a o popularności miejsca świadczy to, że na szczycie znajduje się niewielki budynek z kawiarnią. Jezioro jest koloru czerwonego, z białymi wyspami – podobno to boraks. U brzegów sporo intensywnej zieleni, korzystają z tego zajadające trawę lamy. Dalej w wodzie widać stada flamingów. Po kilkudziesięciu minutach wracamy do auta i ruszamy naokoło jeziora w kierunku naszego noclegu, znajdującego się z grubsza na przeciwnym brzegu.
Na miejscu możemy chwilę odpocząć i odświeżyć się po całym dniu. Jednym ze stałych lokatorów naszego schroniska jest młody kotek, straszna przylepa. Zwierzak okazuje się być bardzo głodny i zupełnie niewybredny. Na podwieczorek dostajemy coś do picia i herbatniki – kończy się na tym, że wprawdzie piję herbatę, ale większość moich herbatników zjada kot.

Przy kolacji wszyscy są w niezłych nastrojach, długo rozmawiamy z naszym kierowcą Nicolasem – okazuje się, że wcale nie jest z tej okolicy, ale pochodzi z regionu La Paz. Swoją karierę zaczynał jako kierowca ciężarówki na słynnej Drodze Śmierci – to chyba nieźle tłumaczy jego sposób jazdy, widać że bardzo dobrze czuje samochód i jego możliwości (a przy okazji nie daje szans innym kierowcom wycieczek takich jak nasze, na bardziej zatłoczonych odcinkach wyprzedza po kolei wszystkich). Później przeniósł się do Tupizy, założył tam rodzinę i już od lat pracuje w agencji turystycznej zarówno jako kierowca i przewodnik takich wycieczek jak nasza, a także jako przewodnik wycieczek po najbliższej okolicy miasta. Później rozmowa zeszła na kwestie kulturowe i społeczne – zapamiętałem z niej, że w Boliwii wielu mężczyzn uważa, że miarą męskości jest to, ile ma się dzieci, a zdanie kobiety właściwie się nie liczy. Akurat akurat rodzina Nicolasa jest stosunkowo niewielka, jeśli dobrze pamiętam, ma troje dzieci (z drugiej strony – od początku wycieczki mówił nam, że będzie nas pilnować jak ojciec, więc może w ten sposób podbija sobie statystyki?). Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, nasz tymczasowy „ojciec” przeprosił nas, że nie może zostać z nami dłużej – rano musi jeszcze przygotować wiele rzeczy przed kolejnym dniem jazdy i potrzebuje odpocząć. Ja za to zabrałem swoje zabawki, tzn. aparat fotograficzny oraz statyw i poszedłem fotografować nocne niebo. Jest to jeden z obszarów o najmniejszym zanieczyszczeniu światłem na świecie – nie ma w okolicy żadnych miast, a wioski też są malutkie i ciemne nocą. Wystarczyło odejść kilkanaście metrów od miejsca, gdzie nocujemy i byłem już w prawie zupełnej ciemności, tylko gwiazdy nade mną, poza tym cisza i chłodny wiatr.
