Wysoko na pustyni

Opublikowano: 12.01.2025 o 23:57 przez mat w Ameryka Południowa, Boliwia, Naokoło świata

12 stycznia 2024 zaczynamy czterodniową wycieczkę przez pustkowia departamentu Potosí – z Tupizy do Uyuni. To nieco dłuższa i bardziej urozmaicona trasa, niż ta, którą pokonałem w 2007 roku – wtedy jechałem z Uyuni do granicy argentyńskiej, skąd dalej pojechałem do San Pedro de Atacama.

Wstajemy wcześnie rano, pakujemy się, a następnie idziemy na śniadanie. Zastanawiamy się, czy w jadalni jest może już ktoś, kto będzie towarzyszyć nam w najbliższych dniach. Ciężko stwierdzić kto z zaspanych i ludzi siedzących przy stolikach obok może wybierać się tą samą trasą co my. O godzinie 7.30 jesteśmy już na ulicy przed hotelem, gdzie spotykamy naszego kierowcę – stojącego na bagażniku na dachu butelkowozielonej Toyoty Landcruiser. Zabiera nasze plecaki, układa na bagażniku, a następnie szczelnie owija całość grubą niebieską folią. Chwilę później w końcu poznajemy współtowarzyszy podróży – jedzie z nami młode małżeństwo ze Szwajcarii, oraz studentka ze Szwecji, za to nasz kierowca, przewodnik i kucharz w jednej osobie nazywa się Nicolas. Dogadujemy się bardzo szybko, pomimo tego, że Nicolas nie mówi po angielsku, a my za to mówimy średnio po hiszpańsku (i w ogóle nie mówimy w językach Quechua i Aymara, które Nicolas też zna). Po omówieniu planu na najbliższe dni wskakujemy do samochodu – trafiają się nam miejsca w ostatnim rzędzie, gdzie trzęsie i jest mniej miejsca na nogi, ale daje się wytrzymać. Nicolas proponuje, żebyśmy włączyli własną muzykę w samochodzie – można się do jego radia podłączyć przez USB, a ja na mam ze sobą bardzo długi kabel, więc nawet z tylnego siedzenia mogę robić za didżeja, przy okazji ładując telefon.

Jedziemy gruntowymi drogami pośrodku niczego – ale zatrzymujemy się, gdy widać ciekawe krajobrazy, albo po prostu potrzebujemy chwili na rozprostowanie kości. Udaje się nam nawet zobaczyć nandu szare – południowoamerykańskiego kuzyna strusia. Są też momenty, kiedy po zatrzymaniu decydujemy „panie na prawo, panowie na lewo” – chociaż na szczęście w wielu uczęszczanych przez turystów można skorzystać z toalety, może niekoniecznie z bieżącą wodą, ale przynajmniej nie trzeba się chować gdzieś za kamieniem. Przez pierwsze kilka godzin zdarza się nam zobaczyć jeszcze ciężarówki wożące chyba urobek z kopalni, ale potem zostawiamy je za sobą i widzimy tylko inne samochody z turystami.

Pierwszym dłuższym przystankiem tego dnia jest Ciudad del Encanto, wulkaniczna formacja skalna wyrastająca na środku pustyni. Spędzamy tam kilkadziesiąt minut, zaglądamy od spodu do pustych w środku wysokich kominów, a ja czekam aż chmury rozejdą się, żeby słońce oświetliło skalne miasto jakby ktoś skierował nań wielki reflektor.

Po dwóch godzinach jazdy docieramy do San Antonio del Nuevo Mundo, opuszczonego górniczego miasta zbudowanego w XVII wieku przez hiszpańskich kolonizatorów. Nicolas zostawia nas na górze nieco powyżej miejscowości i mówi, żebyśmy później zeszli ścieżką, będzie na nas czekać niżej na rynku. Zanim zejdziemy, spotykamy miejscowego przewodnika, który opowiada o historii, o tym jak jego przodkowie byli zmuszani do pracy w kopalniach przez Hiszpanów, pokazuje jakie minerały tam wydobywano, a także jakie rośliny można znaleźć w tak niesprzyjającej życiu okolicy – znajdujemy się na wysokości około 4600 metrów n.p.m., jest chłodno, wietrznie i sucho. Jest nas około 10 turystów – grupa z naszego samochodu, oraz francuska rodzina, która wynajęła auto z kierowcą tylko dla siebie. Przewodnik opowiada po hiszpańsku, nie wszyscy znają ten język, więc jednocześnie próbujemy tłumaczyć na angielski i francuski. Ciężko w większej grupie o głębszą rozmowę o życiu, ale mam wrażenie, że pan, który nam to opowiada, utrzymuje się tylko z datków od turystów. Mam wciąż przed oczami obrazek pochylonego starszego człowieka w podartych butach i lichej kurtce, który opowiada historię swojej ziemi ludziom, którzy wyglądają trochę jak z kosmosu ze swoimi telefonami i aparatami fotograficznymi. Po zakończeniu opowieści schodzimy stromą ścieżką do miasta. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu miejscowy kościół miał dach, a wewnątrz były wspaniałe dekoracje i obrazy, ale teraz jest ruiną jak pozostałe budynki w okolicy.

Opuszczamy San Antonio i jedziemy coraz wyżej, GPS w telefonie pokazuje wysokość powyżej 4900 metrów n.p.m., widzimy też pierwsze jeziora. Jedna z uczestniczek naszej grupy zaczyna mieć coraz większe problemy z chorobą wysokościową, zaczyna bardzo źle się czuć. Nasz kierowca w pewnym miejscu zatrzymuje się, wychodzi z samochodu, a po chwili wraca z ziołami, które podobno pomagają na tę dolegliwość, najlepiej w formie herbatki. Następnie szybko kierujemy się w stronę niżej położonego obszaru, odwiedzamy jeszcze biuro Rezerwatu Narodowego Fauny Andów im. Eduardo Avaroa i kupujemy ważne 4 dni bilety wstępu, a następnie jedziemy do położonego na wysokości 4200 metrów n.p.m. Quetena Chico, gdzie spędzimy noc. Nicolas, zmęczony po całym dniu jazdy, wchodzi jeszcze na dach auta i podaje nam bagaże, wyjmuje też jedzenie na kolację (jedzenie na 4 dni dla naszej grupy jedzie razem z nami) i parkuje samochód. My idziemy jeszcze na spacer, kiedy wracamy, kolacja jest gotowa. Podczas jedzenia okazuje się, że koleżanka z chorobą wysokościową wciąż źle się czuje, więc całą grupą dyskutujemy możliwe opcje. Wszyscy zgadzamy się na to, że gdyby dziewczyna wciąż bardzo źle się czuła, po prostu pojedziemy najkrótszą trasą albo do Tupizy, albo do Uyuni, gdzie będzie można udzielić jej pomocy. Widzę dużą ulgę na twarzach chorej i naszego kierowcy, że nikt nie próbował robić scen i kłócić się, żeby wycieczka na pewno odbyła się w pełni według ustalonej trasy. Idziemy spać, a rano dowiadujemy się, że nocą Nicolas zawiózł naszą współpasażerkę do punktu medycznego, gdzie udało się udzielić jej na tyle pomocy, żeby mogła kontynuować wycieczkę.

Możliwość komentowania jest wyłączona.