Podróż zaczęliśmy lotem do Stambułu. Bardzo dawno nie wylatywałem w tę stronę – na południe z Polski prawie zawsze jeździłem samochodem. Początek trasy z grubsza się zgadza, nawet kraj opuściliśmy przelatując mniej więcej nad przełęczą Dukielską (a może akurat lecieliśmy nad Radocyną?). Miło że dostaliśmy miejsca przy oknie – patrzenie się na świat z wysokości 11 kilometrów sprawia mi wielką przyjemność. W Stambule kilka godzin na przesiadkę – za mało, żeby sensownie wyjść z lotniska i zwiedzić miasto, więc snujemy się po lotnisku, znajdujemy bar z lokalnym jedzeniem, oraz czekamy aż podadzą numer bramki naszego następnego lotu. W końcu wsiadamy do następnego samolotu i lecimy nocą do Singapuru.
Mamy szczęście – znów dostaliśmy miejsca przy oknie, na dodatek trzecie miejsce obok naszych dwóch jest puste. Oczywiście nadal jest to kilkunastogodzinny lot w fotelach niekoniecznie lepszych niż w PKS, ale przynajmniej jest trochę więcej luzu. Lądowanie w Singapurze z niesamowitymi widokami – widać pokryte roślinnością wysepki, małe łódki, a po chwili za to rzędy kontenerowców. Jak zwrócił nam uwagę miły Brytyjczyk spotkany w parku dzień później – właściwie wszystko przybywa do Singapuru drogą morską i było to świetnie widać.
Po wylądowaniu spędziliśmy kilka godzin zwiedzając lotnisko Changi. Pomiędzy terminalami, na miejscu starego parkingu wybudowana została galeria handlowa ze sztucznym wodospadem i całkiem prawdziwymi roślinami wokół. Na dolnym poziomie znajduje się food court, poza sieciówkami jest też kilka bardziej lokalnych knajpek – ku mojemu zdziwieniu bardzo mi smakowało jedzenie w barze z kuchnią indonezyjską.