Wanaka

Opublikowano: 1.12.2013 o 12:29 przez mat w Nowa Zelandia, Rower
Tagi:

Chciałbym napisać coś w skrócie, ale pewnie znowu wyjdzie jak zawsze..
Wanaka na pierwszy rzut oka może przypominać Polańczyk – jest jezioro, są góry, droga wijąca się wzdłuż brzegu, sama miejscowość nastawiona głównie na turystów. Problem z tym, że góry, zwłaszcza na horyzoncie, zdecydowanie wyższe. To może w takim razie bardziej przypomina Montreux? Pod pewnymi względami jest bliżej, nawet mają w okolicy Wanaka winnice, ale nie ma ani kasyna, ani wysokich, eleganckich hoteli – jest deptak nad jeziorem, niewielka przystań, przyjemne knajpki. Żeby skomplikować jeszcze trochę, zaraz za Wanaka jest trochę płaskiej przestrzeni, więc mają tam i lotnisko.
W piątek prognoza pogody nie była zbyt zachęcająca, więc postanowiłem się pokręcić po najbliższej okolicy. Fajnie zorganizowany jest tutaj dojazd do miejsc takich jak ścieżki przyrodnicze, szlaki krajoznawcze, punkty widokowe – są tam parkingi, oznakowane przy głównej drodze, najpierw jest znak, że dana atrakcja będzie za 300 metrów po lewej albo po prawej. Na parkingach oczywiście głównie auta turystów, w tym sporo niewielkich busów przerobionych na auta kempingowe. Można takie wypożyczyć, nawet nad tym się zastanawiałem, z jednej strony daje to większą dowolność w planowaniu trasy, z drugiej – wcale nie wychodzi specjalnie taniej, niby koszty noclegu będą niższe, ale bus gorzej się prowadzi i więcej pali, poza tym tego typu pdoróżowanie chyba bardziej izoluje od otoczenia, mniejsza szansa spotkać i porozmawiać z miejscowymi.
Zaparkowałem przy samym początku Mount Iron Track – ścieżki prowadzącej na wzgórze położone najbliżej Wanaka. Część trasy prowadzi przez prywatne tereny – właściciele pozwalają przechodzić, ale działki są okolone mniej więcej metrowej wysokości ogrodzeniem z drutu. W miejscu, gdzie szlak je przekracza, nie ma furtek, za to zbudowane są drewniane schodki, dzięki którym można przejść dalej. Na szczycie wzgórza trochę widoków na okolice Wanaka, porobiłem trochę zdjęć, ale zerwał się dość silny wiatr i momentami siąpiło, więc poszedłem w dół. Można zrobić pętlę naokoło wzgórza, więc nie musiałem powtarzać trasy, którą wchodziłem. Na samym dole deszcz rozpadał się na dobre – dobiegłem do auta i pojechałem do Narodowego Muzeum Transportu i Zabawek.
Muzeum znajduje się blisko lotniska, zajmuje 4 hangary i sporo miejsca pomiędzy nimi. Być może kiedyś poświęcę mu oddzielny wpis, mają bardzo bogate zbiory – samoloty, setki samochodów, motocykle i przeróżne zabawki – ekspozycję można oglądać godzinami. Ponieważ przyjechałem na miejsce 45 minut przed zamknięciem muzeum, bardzo miła pani powiedziała że z tym samym biletem mogę w razie czego dokończyć zwiedzanie w którymś z kolejnych dni. Faktycznie, podjechałem tam następnego dnia rano i udało mi się z grubsza wszystko obejrzeć. Z ciekawych eksponatów mają MiG 21 odkupionego z polskich sił zbrojnych na początku lat 90., mają też An-2 kupione na Litwie, również na początku lat 90. Podobno Antek przyleciał z Litwy do Nowej Zelandii o własnych siłach. Nie widziałem polskich samochodów, ale bardzo zdziwiłem się widząc kilka czechosłowackich motocykli Jawa. Dziadek miał bardzo dawno temu Jawę i mam wrażenie, że mają tam bardzo podobną.
Sobota dopiero się rozpoczęła, po południu wybrałem się na Roy’s Peak, szczyt położony bezpośrednio nad jeziorem. Tutaj już dużo konkretniejsze podejście – przewodnik mówi, że 1100 metrów różnicy wysokości. Pierwsza połowa drogi również prowadzi przez prywatne tereny, idzie się razem z pasącymi się krowami (na dole) i owcami (zdecydowanie wyżej). Ciężko opisać widoki – jeziora, w oddali zaśnieżone szczyty górskie, im później, tym ładniej oświetlone niskim słońcem. Podczas podejścia dosyć mocno wiało, nawet przeszła bokiem jakaś chmura. Zdziwiło mnie to, że niewiele osób spotkanych na szlaku szło z kijami. Na szczyt wszedłem chyba jako ostatnia osoba w sobotę, na dół zszedłem przed 21 (wciąż jasno jest o tej porze), schodząc nie spotkałem ani jednego człowieka.
Sobota była dosyć intensywna, wieczorem wsiadłem w auto i pojechałem w nieoświetlone miejsce robić zdjęcia nocnemu niebu. Statyw chyba zdał test bardzo dobrze, trochę gorzej ze mną, gwiazd było tyle, że wcale nie jestem przekonany, że to, co wydaje mi się być krzyżem południa, faktycznie nim jest.
Niedzielę potraktowałem wypoczynkowo, po południu pożyczyłem rower i pojechałem szlakiem przez miasto, a następnie przez marinę, i dalej wzdłuż brzegu. Rod mówił, że cały ten szlak pieszo-rowerowy ma 90 kilometrów. Moja trasa była zdecydowanie krótsza, ale widoki – znowu niesamowite. Do tego jeszcze zapach kwitnących kwiatów – bardzo przyjemna wycieczka rowerowa jak na początek grudnia!
Jutro planuję pojechać wzdłuż Mt. Aspiring Road, na końcu drogi przejść się przez Rob Roy Valley track, jeśli dobrze pójdzie (pogoda ma byc bardzo dobra), to zobaczę z bliska wyższe góry (Mt. Aspiring) oraz lodowiec.

Musisz się zalogować aby móc komentować.