14 grudnia, ostatni dzień naszego obozu wędrownego to poranna pobudka, zwijanie namiotu, oraz przepakowanie się – do jednego plecaka wkładamy same ciężkie rzeczy, w drugim zostają rzeczy na wycieczkę na lekko – ciepłe ubrania, przekąski, itp. Chwilę potem ciężki plecak zostawiamy w przechowalni w pobliskim schronisku i idziemy do Base de Torres, skąd podobno jest piękny widok na Torres del Paine. Szlak, nawet na lekko, jest dość wymagający. Oddalamy się w końcu od jezior, pomimo tego, że wchodzimy na większą wysokość, drzewa w lesie robią się coraz wyższe – domyślam się, że to dlatego, że bliżej jezior są mocniejsze wiatry, a dolina, którą idziemy, jednak trochę przed wiatrem chroni. Dochodzimy do ostatniego punktu przed Mirador Base de Torres, zostało nam około godziny żeby przejść ostatni kilometr, ale decydujemy się zawrócić. Pogoda się psuje, szczytów nie widać zza mgły, wzmaga się wiatr i zaczyna padać. Zamiast tego po drodze zatrzymujemy się w Refugio Chileno i fundujemy sobie obiad.
Potem jest już właściwie z górki: do Refugio Central po bagaż, na przystanek busa, busem do Laguna Amarga, tam godzinka czekania na autobus do Puerto Natales. W międzyczasie robimy podsumowanie, okazuje się że w 5 dni przeszliśmy 89 kilometrów, z czego 69 z dużymi plecakami.
W Puerto Natales jesteśmy o 22, na dworcu kupujemy bilety na następny dzień (sensowne połączenie było tylko o 7 rano – ale okazuje się, że na dworcu musimy być o 6.30 żeby się odprawić), spacer do naszej kwatery, jeszcze tylko głośno zapukać, żeby pani nam otworzyła, pogłaskać kota, bo inaczej nas nie wpuści do środka, tam kolejne przepakowanie – żeby wziąć rzeczy, które zostawiliśmy na przechowanie, szybki prysznic i czas na krótki sen.