Z Singapuru lecimy do Sydney. Znów Dreamliner, znów miejsce przy oknie, ale tym razem lecimy tanimi liniami Scoot. Posiłek trzeba było wybrać i zamówić rezerwując bilety, nie ma żadnego systemu rozrywki pokładowej, ale za to można wykupić prąd w gniazdku w fotelu, jeśli chce się podładować telefon. Australia jest duża – przez ponad 3 godziny lecimy nad środkiem kontynentu, aż w końcu lądujemy w Nowej Południowej Walii. Kolejna zmiana czasu, kolejny jet lag. Metro z lotniska jest dosyć drogie, okazuje się że taniej jest pojechać uberem do naszego hostelu.
Dawno nie nocowałem w hostelu, fajnie jest znów poczuć atmosferę takiego miejsca, rozmowy z przypadkowymi ludźmi. Poznajemy kobietę z Nowej Zelandii, która w pandemii napisała książkę, a teraz przeprowadza się do Sydney i nocuje w hostelu szukając mieszkania dla siebie. Daje nam ciekawe wskazówki na zwiedzanie Sydney, a także potwierdza że mamy niezły plan na Nową Zelandię.
Pogoda w Australii typowo letnia, śmiesznie wyglądają dekoracje świąteczne, a obok ludzie chodzący w krótkich spodniach i japonkach. Pierwszego dnia spacer po centrum miasta, chwila w parku nieopodal – niby park jak każdy inny miejski park, ale już drzewa trochę inne, a ptaki już zupełnie inne. Następnego dnia zaczynamy od Royal Botanic Garden, niedaleko słynnego budynku opery w Sydney, po czym płyniemy promem do Manly – ledwie pół godziny od centrum Sydney, a wrażenie jakby się było w małym, oddalonym od świata miasteczku gdzieś nad oceanem. Spacerujemy przez miejscowe korso, potem plaża, obiad w knajpce z widokiem na ocean, po czym wracamy okrężną drogą przez rezerwat przyrody do przystani promowej. Dużo wrażeń i fajny dzień za nami. Trzeci dzień w Sydney bardzo krótki – pobudka przed świtem, przejazd na lotnisko, a dalej samolotem do Nowej Zelandii.