28 i 29 grudnia spędzamy w Salcie nabierając sił i planując co dalej. Trochę chodzimy po mieście, trochę narzekamy na nasz hotel – wprawdzie położony w centrum, ale nasz pokój jest mały i duszny, z oknem na wewnętrzny korytarz/patio, więc głośna klimatyzacja musi chodzić całą noc. Decydujemy się wynająć samochód na kilka dni i zwiedzić okolice na własną rękę. Tempo zorganizowanej wycieczki, na której byliśmy, było zdecydowanie za duże, więc tereny na południe od Salty zwiedzimy wolniej.
Jest czas świąteczno-noworoczny, więc ciężko znaleźć wypożyczalnię, w której będą dostępne samochody, udaje się jednak zrobić rezerwację w Avis. 30 grudnia jedziemy na lotnisko (bo tam jest wypożyczalnia), a w biurze wypożyczalni niespodzianka – moja rezerwacja została anulowana! Szkoda że nawet nie pofatygowali się wysłać maila.. Kiedy pytam się o powód anulowania rezerwacji, pracownik mówi że po prostu nie mają samochodu, który rezerwowałem. Dodaje też, że mają inny, tylko o 50% drożej! Korzystałem z wielu wypożyczalni i zawsze, kiedy nie było samochodu, jaki zarezerwowałem, dostawałem inny w tej samej cenie. Ponieważ mieliśmy już zarezerwowany nocleg, a inne wypożyczalnie były jeszcze droższe, poddaję się szantażowi i wypożyczam drożej.
Z godzinnym opóźnieniem wyjeżdżamy z Salty i jedziemy w stronę miejscowości San Carlos niedaleko Cafayate. Po raz pierwszy prowadzę samochód w jakimkolwiek kraju Ameryki Południowej i muszę przyznać, że sposób jazdy miejscowych kierowców jest dosyć specyficzny. Ograniczenia prędkości są jedynie luźną wskazówką, a podwójna ciągła linia najwyraźniej nie zabrania wyprzedzania, jedynie pokazuje gdzie jest środek drogi. Pierwsza część trasy wiedzie przez wioski, czasem widzimy gauchos ubranych jak za dawnych lat – kapelusz z szerokim rondem, koszula biała lub w kratę i dżinsy, w jednej z miejscowości zatrzymujemy się na całkiem niezły i tani obiad. Dalsza część drogi biegnie przez bardzo malowniczą Quebrada de Cafayate, zatrzymujemy się zobaczyć nieużywany już most znany z filmu Dzikie Historie, kilkadziesiąt kilometrów dalej zwiedzamy formacje skalne Garganta del Diablo oraz Anfiteatro. Pod koniec dnia mamy trochę przygód z nawigacją, więc dosyć późno docieramy na miejsce.
Nasz pensjonat nazywa się La Casa de Los Vientos – Dom Wiatrów. Prowadzą go przemili państwo, widać że wkładają dużo serca w swoją pracę. Otwarte patio z roślinami i drzewami otoczone jest przez parterowe budynki zbudowane z Adobe – cegły z suszonej gliny ze słomą. W trakcie naszego pobytu nie ma zbyt wielu gości, więc bez pytania dostajemy nieco większy pokój, niż zarezerwowaliśmy. Ostatnie śniadanie w roku bardzo dobre – kawa, herbata, sok, domowe przetwory, zwykły chleb, oraz ciepły pan casero salteño – domowy, płaski chlebek z różnych rodzajów mąki.
Po śniadaniu jedziemy do Cafayate – po drodze zwiedzamy winnicę i kupujemy lokalne wino. Jestem ciekawy, jak zmieniło się miasteczko przez kilkanaście lat od mojej poprzedniej wizyty. Nie mogę uwierzyć oczom jak wielu turystów widzę, ile samochodów na ulicach, ile nowych restauracji się pojawiło. Wydaje się, że sezon turystyczny w pełni – widzimy nie tylko samochody na argentyńskich numerach, ale też potrafią stać obok siebie auta z Boliwii i z Brazylii. Upał nie pomaga w zwiedzaniu miasta, więc po obiedzie jedziemy po raz kolejny odwiedzić Quebradę de Cafayate. W pełnym słońcu okolica przypomina nam parki narodowe stanów Utah czy Arizona, w szczególności park Capitol Reef.
Noc sylwestrową spędzamy bardzo spokojnie w pensjonacie. Możemy za to stosunkowo wcześnie zacząć dzień – śniadanie jest jeszcze lepsze niż poprzednie (dodatkowo dostaliśmy owoce). Lenimy się przez kilka godzin, w końcu jedziemy do Cafayate, znajdujemy czynną restaurację, następnie jedziemy do preinkaskich ruin Quilmes. Nie pamiętam, czy w 2007 roku było tam muzeum, teraz można się dowiedzieć o ludach, które zamieszkiwały okolicę, o tym jak strasznie potraktowali ich Hiszpanie – cała ludność została przesiedlona w okolice Buenos Aires, szli tam w niewoli cały rok.. Zwiedzamy ruiny, całe porośnięte wielkimi kaktusami, po czym wracamy do San Carlos.
2 stycznia bardzo trudno było się nam pożegnać z państwem którzy prowadzą pensjonat, tak dobrze nam się rozmawia. W końcu ruszamy – musimy oddać samochód do godziny 14. W ostatnich dniach padało, więc droga nie jest zbyt łatwa, trzeba powoli przejeżdżać przez kałuże, ale udaje się bez problemów dojechać z kilkunastominutowym zapasem. Potem znów taksówka z lotniska do miasta, na szczęście za dnia nie musimy czekać. Nasz nowy nocleg jest w części miasta niedaleko wzgórza św. Bernarda – blisko centrum, blisko Muzeum Antropologii, ale okolica jest dużo spokojniejsze i spokojniejsza niż samo centrum.