Potrzebujemy jeszcze kilku dni, żeby nieco odpocząć, ułożyć sobie w głowie nasze ostatnie przygody, oraz ustalić, co będziemy robić w Boliwii w kolejnych tygodniach. Bardzo sobie chwalimy nasze nowe miejsce pobytu. Dzielnica jest willowa, położona z grubsza pomiędzy aleją Dwustulecia Bitwy o Saltę, a wzgórzem św. Bernarda. Jest stosunkowo blisko centrum, ale spokojnie i cicho. Ulice nie dość, że są szersze, oraz mają sensownej szerokości chodniki, to jeszcze ruch na nich jest mniejszy, nie przejeżdżają też co chwilę autobusy zostawiające za sobą kłęby czarnego dymu. Spacerując w stronę centrum znajdujemy kilka bardzo dobrych i niedrogich restauracji, albo z włoskim jedzeniem, albo z daniami mięsnymi (nie wiem ile razy już pisałem, że argentyńskie steki są genialne!), za to w drugą stronę mamy kawiarnię, która tak nam się spodobała, że przez kilka dni codziennie przychodzimy tam na śniadanie.
3 stycznia idziemy na stosunkowo krótki spacer, głównie po to, żeby odwiedzić dworzec autobusowy i zorientować się, jakie mamy opcje dalszej podróży do Boliwii. Ponieważ mamy sporo czasu, idziemy okrężną drogą, ulicą przytuloną do samego wzgórza św. Bernarda. W poprzednich dniach, a także poprzedniej nocy sporo padało, więc bocznymi ulicami płyną gdzieniegdzie strumyki – wzgórze pokryte jest lasem, który przez dłuższą chwilę oddaje nadmiar wody. Kiedy kończy się chodnik po jednej stronie ulicy, nieopatrznie stawiam nogę w środek płynącej strużki i wtedy orientuję się, że jest bardzo ślisko, woda naniosła warstewkę bardzo śliskiego błota. Moje orientowanie się wygląda z grubsza tak, że przewracam się i ląduję bokiem w wodzie i błocie. Na szczęście nic nie złamałem, mam tylko siniaki na prawej ręce – dobrze, że w podstawówce przez chwilę chodziłem na zajęcia judo (o ile pamiętam, głównie uczyliśmy się tam jak bezpiecznie upadać, na szczęście takie rzeczy pamięta się jak jazdę na rowerze). Na dworzec przychodzę nieco zabłocony, wycieczka kończy się częściowym sukcesem – dowiadujemy się, jaka firma jeździ bezpośrednio do Boliwii, ale kolejka jest na tyle długa, że resztę informacji znajdujemy w międzyczasie w internecie.
Wieczorem robię ręczne pranie (w naszym mieszkaniu niestety nie ma pralki) – udaje się doprać błoto z mojej bluzy, ale bagienny zapaszek pozostanie aż do momentu, kiedy będziemy mogli skorzystać z prawdziwej pralki. Po przygodach tego dnia dochodzimy do wniosku, że potrzebujemy nieco więcej odpoczynku, więc decydujemy się zostać w mieście aż do 7 stycznia.
Następne kilka dni spędzamy w wakacyjnym nastroju. Jest gorąco, chodzimy do muzeów (Antopologii i Ciencias Naturales), robimy zakupy, a także podejmujemy decyzję o kupnie biletów na bezpośredni przejazd autobusem do Boliwii 7 stycznia wieczorem. Początkowo chcieliśmy kupić bilety na dworcu, ale akurat w kasie naszego przewoźnika nie przyjmują płatności kartą. Nie chcemy wymieniać kolejnych dolarów u cinkciarza, więc ostatecznie kupujemy bilet przez internet – wprawdzie trzeba zapłacić prowizję, ale jest to dla nas wygodniejsze rozwiązanie.
Inną opcją byłaby podróż kombinowana – lokalnym autobusem do miasta przy granicy, dalej taksówką do przejścia granicznego, pieszo przez granicę, kolejną taksówką do boliwijskiego dworca i dalej boliwijskim autobusem. Byłoby taniej, ale obawiamy się, że to zbyt dużo zabawy, zwłaszcza kiedy mamy sporo bagażu.
7 stycznia robimy sobie jeszcze ostatni spacer po Salcie, po czym jedziemy na dworzec i o 22 ruszamy nocnym autobusem do Boliwii.