Salar de Uyuni

Opublikowano: 15.01.2025 o 23:18 przez mat w Ameryka Południowa, Boliwia, Naokoło świata

Ostatni dzień wycieczki z Tupizy do Uyuni zaczynamy ciemną nocą. 15 stycznia 2024 budzimy się grubo przed wschodem słońca, szybko wstajemy, ubieramy się, pakujemy i bez śniadania zabieramy się do samochodu. Jedziemy do Isla Incahuasi, jednej z kilku wysp na Salar de Uyuni. Na miejscu trzeba kupić bilet i można już iść zwiedzać. Przy wejściu parkuje jeszcze co najmniej kilkanaście aut innych grup, wszyscy odwiedzający mają ten sam cel – zobaczyć wschód słońca ze szczytu wyspy. Idziemy ścieżką wśród głazów i olbrzymich kaktusów, niewiele widać, bo ledwie zaczyna się rozjaśniać gdzieś na horyzoncie. Co chwilę zatrzymuję się zrobić zdjęcie, jest ciemno, a ja nie mam ze sobą statywu (byłby bardzo niewygodny, chociaż tak naprawdę po prostu nie wpadłem na pomysł by go wziąć) ani monopodu, więc za każdym razem potrzebuję chwili na uspokojenie oddechu i, żeby nie zdjęcie nie wyszło poruszone, dopiero wtedy próbuję fotografować. Na szczycie jest już dużo ludzi, w większości siedzą skuleni gdzieś pomiędzy kamieniami i czekają aż zrobi się jasno. Robię jeszcze rundkę wokół, żeby zorientować się w którym kierunku potencjalnie będą najlepsze zdjęcia. Po chwili widać już pierwsze promienie i zaczyna się spektakl zmieniających się barw i kolorów. Wszyscy ruszają robić sobie selfie, stają w dziwnych pozach, słychać bardzo głośną brazylijską wycieczkę, a ja tylko kombinuję jak zrobić zdjęcia bez tłumu ludzi i jednocześnie jak nie wyjść poza dozwolony obszar. W końcu jest już całkiem jasno i cały tłum powoli udaje się z powrotem na parking, gdzie przy samochodach wszystkich wycieczek czeka już gotowe śniadanie. Po śniadaniu znów czas wolny – kierowcy i przewodnicy muszą zapakować naczynia i resztę jedzenia do aut – następnie każda z grup jedzie dalej zwiedzać solnisko.

Jesteśmy w Boliwii w trakcie pory deszczowej. Prawie od początku naszej wycieczki pytaliśmy Nicolasa, czy jest szansa na to, że Salar będzie pokryty cienką warstwą wody, jak czasem można zobaczyć na zdjęciach, gdzie niebo i chmury odbijają się od powierzchni jakby w wielkim lustrze – odpowiadał że niestety niewielka szansa, dużo zależy, czy spadnie więcej deszczu. Kiedy po śniadaniu ruszamy w drogę, jesteśmy przekonani że niestety nie uda nam się zobaczyć tego zjawiska. Humory jednak dopisują, zatrzymujemy się na sesję zdjęciową – tym razem w pełnym słońcu, nasz kierowca znów zamienia się w fotografa, dyryguje nami, robi nam zdjęcia i kręci filmiki. Dalej przystanek przy pierwszym hotelu zbudowanym z soli, mieszczącym się bezpośrednio na powierzchni jeziora, teraz jest on tylko atrakcją turystyczną i miejscem sprzedaży pamiątek. Nieopodal, wykonany – a jakże – z soli pomnik upamiętniający kilka południowoamerykańskich edycji Rajdu Dakar, także biegnących przez Uyuni. Następnie zatrzymujemy się zupełnie nie wiadomo dlaczego, gdzieś, gdzie ktoś chyba wyrzucił kilka opon. Okazuje się, że w ten sposób oznacza się ciekawe, acz niebezpieczne miejsca – oczka wodne rozmiarów może kałuży, ale bardzo głębokie, gdyby samochód w nie wpadł, mielibyśmy duży problem. Nicolas zakasuje rękaw, kładzie się i wyciąga z wody piękne kryształki soli. Wracamy do auta, jedziemy kilka, może kilkanaście minut, aż nagle zwalniamy i zaczyna być słychać, że jedziemy po czymś mokrym. Udało się znaleźć obszar zalany cienką warstwą wody. Kierowca musi być bardzo uważny, ponieważ prawie zupełnie nie widać, jaka nawierzchnia znajduje się pod błyszczącą warstwą solanki. Zatrzymujemy się na nasz ostatni przystanek na Salar de Uyuni. Widoki są niesamowite, nad nami niebo i chmury, a pod nogami – to samo! Trzeba ostrożnie chodzić, żeby nie zachlapać butów i ubrań solanką. Na pożegnanie z krainą soli robimy mnóstwo zdjęć, po czym wracamy w kierunku cywilizacji.

Po zjechaniu z Salaru zatrzymujemy się na chwilę w pobliskiej wiosce przy straganach z pamiątkami. Po czterech dniach na pustyni nagle jesteśmy na targu pełnym turystów oglądających najróżniejsze rzeczy, figurki, czapki, rękawiczki, swetry, wszystko, co może się zmieścić w bagażu. Dalej wielka zmiana, wjeżdżamy na asfaltową drogę i dojeżdżamy do samego Uyuni. Całe miasto jest zbudowane na siatce przecinających się prostopadle ulic, prawie nie widać zieleni. Zupełnie zaskakuje mnie nagle widok pomalowanego na niebiesko Jelcza ogórka (a raczej Skody 706 RTO) – czy mam omamy? Ktoś tu przyjechał pekaesem prosto z czasów PRL i został? Z wrażenia nie potrafię zrobić zdjęcia, ale później znajduję w internecie kilka zdjęć potwierdzających, że wcale mi się to nie przyśniło. Po chwili dojeżdżamy na drugą stronę miasta, gdzie znajduje się cmentarzysko parowozów. Miejsce jest uprzątnięte i udostępnione do zwiedzania, chociaż raczej nie spełnia żadnych standardów bezpieczeństwa – jest mnóstwo żelastwa o które można się potknąć i uszkodzić. Jest na pewno więcej turystów, niż widziałem w 2007 roku, ale obawiałem się, że będzie gorzej. Wracamy do miasta, gdzie zatrzymujemy się jeszcze na nasz ostatni wspólny obiad, po czym Nicolas rozwozi nas do hoteli. Dla niego dzień się jeszcze nie kończy – musi umyć samochód z soli, a potem jeszcze wrócić samemu do Tupizy, tym razem przynajmniej główną drogą, a nie bezdrożami przez pustynię.

Możliwość komentowania jest wyłączona.