7 grudnia zaczynamy od szybkiej wizyty w hotelowej saunie, jeszcze przed wymeldowaniem się. Dodaje nam to energii na resztę bardzo długiego dnia. Jedziemy do Auckland, miasto zwiedzamy głównie patrząc przez okna samochodu. Oglądamy park otaczający jedno z muzeów, a na koniec wizyta w centrum handlowym, w którym znajduje się sklep z pamiątkami tworzonymi przez miejscowych artystów. Bardzo ciężko jest wybrać coś, co będzie nam przypominać Nową Zelandię, nie będzie nadzwyczaj drogie, oraz będzie można to bez problemów wozić ze sobą – ale w końcu znajdujemy i kupujemy całkiem ładny obrazek. Potem kierunek lotnisko, po drodze ostatnie tankowanie samochodu, oddajemy auto i kierujemy się w stronę odprawy. Odprawa przebiega bez problemu, nadajemy bagaż i przechodzimy przez bramki. Trochę oczekiwania i siedzimy w samolocie. Mamy miejsca przy oknie, więc możemy oglądać jak słońce zachodzi na Wyspą Północną, a potem już nad Pacyfikiem. Lecimy liniami LATAM do Santiago de Chile – jak sprawdzam na FlightRadar24, zdarza się że samoloty na tej trasie lecą bardzo blisko brzegów Antarktydy, ale nie dzieje się tak tym razem. Być może udało nam się złapać prąd strumieniowy, więc zamiast lecieć najkrótszą, południową trasą, lecimy trasą najszybszą. Już po przylocie widzę, że udało się nam przelecieć bardzo blisko Punktu Nemo – miejsca na oceanie najdalej odległego od jakiegokolwiek lądu.
W Santiago lądujemy tego samego dnia, którego wylecieliśmy z Auckland, tylko 6 godzin wcześniej – znak, że po drodze minęliśmy linię zmiany daty. Po przylocie długa kolejka do odprawy (a najpierw bieg z powrotem do samolotu, bo zostawiłem przy swoim siedzeniu koszulkę z merynosa i niekoniecznie chcę się z nią pożegnać), następnie odbiór bagażu i kontrola fitosanitarna. Z jednej strony człowiek się cieszy, że pies pracujący przy kontroli bagażu nie zwrócił na nas uwagi, z drugiej jednak trochę smutno – bo pies bardzo ładny i aż chciałoby się go pogłaskać.
Po wszystkich kontrolach znajdujemy punkt, w którym można nadać bagaż dalej na lot krajowy. Niestety, ponieważ nasz lot do Punta Arenas odlatuje dopiero o 4 nad ranem, z nadaniem bagażu musimy czekać do godziny 2 nad ranem.. To również oznacza, że nie wyskoczymy pozwiedzać Santiago – nie znaleźliśmy na lotnisku przechowalni bagażu, a jechać do miasta z wielkimi plecakami tylko po to, żeby z nimi po kilku godzinach wrócić, trochę nie ma sensu. Przechodzimy do terminala numer 1 (krajowego), znajdujemy jakąś knajpkę i tam spędzamy kilka godzin. Potem przenosimy się do hali odlotów, znajdujemy miejsca niedaleko gniazdek z prądem i czytamy przewodniki, trochę przysypiamy, przyglądamy się innym pasażerom.
W końcu nadchodzi moment, kiedy możemy nadać bagaż, znowu przechodzimy przez odprawę, znowu czekamy, aż w końcu możemy wsiąść do samolotu. Podczas lotu trochę przysypiam, ale udaje mi się zobaczyć wschód słońca nad Andami, potem pokazuje się wielka przestrzeń Patagonii. Lot trwa ponad 3 godziny – Chile naprawdę jest długim krajem! Lotnisko w Punta Arenas to taki trochę Modlin, tyle że jest rękaw (pewnie przydaje się w niepogodę), oraz lądują tam samoloty z Antarktydy.