Dlugo sie nie odzywalem, ale to dlatego, ze przebywalem w miejscach gdzie nie bylo ani internetu, ani telefonii komorkowej, ani nawet pradu elektrycznego (poza 2-3 godzinami wieczorem, ale tylko do zarowek – z generatora). Slowem – wycieczka z Uyuni – Salar de Uyuni (takie wieeelkie slone jezioro – 40 cm soli, pod tym roztwor soli nasyconej – pamiatka po czasach gdy bylo to dno morza), roznokolorowe laguny (Laguna Colorada, Laguna Verde) z flamingami czlapiacymi sobie przy brzegach, a takze gejzery (wysokosc 4870 m n.p.m.) i gorace jeziora.
Wiekszosc takich wycieczek jest trzydniowa, zabiera sie na nie 6 pasazerow plus kierowca-przewodnik plus kucharz/kucharka. Cale towarzystwo pakuje sie do terenowki w postaci Toyoty Landcruiser (wszystkie firmy organizujace wyprawy uzywaja takich, z reguly w dosc zaawansowanym wieku, zapewne sprowadzaja je uzywane – jezdzenie po soli na pewno nie pozwala na dlugie utrzymanie ich w dobrym stanie technicznym) – kierowca i kucharz z przodu, w drugim rzedzie 3 osoby, w trzecim (wlasciwie w bagazniku) rzedzie kolejne 3 osoby. Bagaz w wiekszosci przewozony jest na dachu, okryty gruba plastikowa folia – faktycznie, moj plecak sie nie zakurzyl nawet za bardzo.
Moja grupa skladala sie z dwojga Kanadyjczykow (wygladali troche jak hippisi, wypalaja ceramike), Nowozelandczyka o imieniu David, Niemki, Zyda z Izraela o nazwisku Slovatzky, oraz mnie. Generalnie bardzo fajne towarzystwo. Kierowca byl starszy juz facet – Fernando, kucharzem – mlody chlopak, Juan. Obydwaj oczywiscie mowili tylko po hiszpansku, co nie stanowiloby problemu, gdyby nie to, ze kierowca-przewodnik mial jedynie kilka zebow i mowil bardzo niewyraznie. Z efektow jezykowych – bardzo ciekawie brzmiala hiszpanska wymowa w wykonaniu kolegi z Izraela – nie zdawalem sobie sprawy jak moze brzmiec zydlaczenie po hiszpansku;)
Jazda samochodem – nawet terenowym – po pustyni potrafi byc dosyc meczaca. Wiekszosci drog nikt nie utrzymuje w dobrym stanie technicznym, szybko tworza sie koleiny, a takze na czesciej jezdzonych sciezkach – poprzeczne faldowania. Czasem lepiej sie jedzie po obszarze jeszcze nie tknietym opona samochodu. Dlatego w niektorych miejscach widac kilkadziesiat rownoleglych kolein – wszystkie odlegle od siebie o rozstaw kol Toyoty Landcruiser. Wyglada to troche jak slady po grzebieniu – skojarzylo mi sie to z filmem Kosmiczne jaja i rozkazem przeczesania pustyni. Nasz kierowca podczas calej wycieczki ani razu nie skorzystal z mapy – a na poteznym obszarze nie ma zadnych drogowskazow.
Trzeciego dnia, po zobaczeniu gejzerow i goracych zrodel, zostalem odwieziony na granice z Chile, gdzie wsiadlem w autobus do San Pedro de Atacama (tam nastapila wlasciwa kontrola graniczna), w samym miescie zostalem przez mniej wiecej dwie godziny i wsiadlem w autobus do Santiago. W San Pedro zdazylem tylko sie odswiezyc, umyc (musialem zaplacic za cala noc w hotelu, ale bylo warto) i zjesc cos. Nie chcialem tam zostac dluzej – przez caly czas na pustyni meczyl mnie kaszel – wczesniejsze lekkie przeziebienie w polaczeniu z bardzo suchym powietrzem na pustyni spowodowalo ze wlasciwie nie moglem mowic – tylko szeptem lub po wypiciu czegos goracego. Poniewaz San Pedro, wprawdzie polozone 2000 metrow nizej niz poprzednia pustynia, nadal znajduje sie w srodku najbardziej suchej pustyni swiata, uznalem ze nalezy stamtad uciekac.
Wiekszosc z 1700 km trasy do Santiago autobus pokonuje jadac wzdluz wybrzeza Pacyfiku. W ciagu kilkunastu godzin (od wtorku rano do wieczora) pokonalem 4870 metrow roznicy wysokosci – od gejzerow po Antofagaste polozona nad oceanem. Zmiana klimatu bardzo dobrze wplynela na moje gardlo – nadal mam chrype, ale przynajmniej nie boli mnie gdy mowie.
Mam teraz troche czasu do spedzenia w Santiago – postaram sie jak najszybciej wykurowac.