Wellington jest stolicą Nowej Zelandii, choć jest dużo mniejsze od Auckland. Jest jednak położone prawie centralnie, na południowym krańcu Wyspy Północnej, możliwie blisko Wyspy Południowej, co w XIX wieku było istotnym argumentem w kwestii umiejscowienia stolicy. Nie zwiedzaliśmy jednak miasta, bo po nocnym przebijaniu się przez korki znaleźliśmy się już daleko od centrum – kemping był położony gdzieś na obrzeżach dzielnicy przemysłowej. Ponieważ poszliśmy spać bardzo późno, nie wstajemy zbyt wcześnie. Nie jesteśmy też w nastroju na samodzielne przygotowywanie śniadania, więc znajdujemy nieopodal bardzo przyjemną knajpkę, chyba nieco inspirowaną stylistyką filmów Wesa Andersona.
Ruszamy dalej na północ. Duże miasto szybko znika za nami, okolica jest jednak nieco inna, niż na Wyspie Południowej. Miasteczka i wioski są jakby gęściej rozmieszczone, widać też większy udział kultury maoryskiej – w wielu miejscowościach mijamy drogowskazy na Marae – miejsca spotkań lokalnej społeczności. Spotykamy też miasteczka, które czasy swojej świetności wyraźnie mają za sobą, ale jeszcze nie przekształciły się w miasta duchów.
Wieczorem docieramy do hotelu położonego u stóp wulkanu Ngaruhoe, który we Władcy Pierścieni grał Górę Przeznaczenia.