Auckland wydaje się być prawie na północnym końcu Nowej Zelandii – przynajmniej tak to wygląda po spojrzeniu na mapę całego kraju. Jeśli jednak przyjrzeć się dokładniej, z Auckland do północnego krańca Wyspy Północnej jest jeszcze kilkaset kilometrów. Po oddaniu kampera wypożyczamy więc jeszcze na dwie doby zwykły samochód. W wypożyczalni dowiaduję się, że aby skorzystać z ich usług w Nowej Zelandii potrzebuję mieć międzynarodowe prawo jazdy, albo tłumaczenie przysięgłe mojego dokumentu na angielski. W większości krajów wystarcza żeby dokument był sporządzony w alfabecie łacińskim, więc już dawno przestałem przed podróżami wyrabiać międzynarodowe prawo jazdy (jest ważne tylko 3 lata, więc musiałbym o nie regularnie wnioskować), tymczasem tutaj dokument musi być jeszcze po angielsku. Na szczęście wypożyczalnia współpracuje z tłumaczem, który za opłatą wystawia odpowiedni dokument w 20 minut od momentu, kiedy wysyłam mu mailem zdjęcie mojego polskiego dokumentu. Po tych perypetiach odbieramy nową Toyotę RAV4 – jest potężna różnica pomiędzy kamperem, a tym autem, w końcu można słuchać muzyki w dobrej jakości! Późnym wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Ruakaki. Nasz nocleg na najbliższe dwie noce ma cenę podobną do tego, ile kosztują inne miejsca w okolicy, ale w odróżnieniu od nich, u nas mają jacuzzi. Właściciel jest bardzo dumny i pokazuje dokładnie jak je uruchomić, więc nie pozostaje nam nic innego, tylko skorzystać z kąpieli – bardzo przyjemnie jest odświeżyć i wymasować się przed nocą.
5 grudnia jedziemy obejrzeć las deszczowy Waipoua, w którym występują zagrożone Kauri, największe drzewa w Nowej Zelandii. Przed wejściem do lasu okazuje się, że musimy bardzo dokładnie wyczyścić buty, tak żeby nie wnieść żadnych organizmów, które mogłyby zaszkodzić drzewom Kauri. Do lasu wchodzi się przez specjalne bramki, a przed nimi są narzędzia do mycia butów – m.in. szczotki i węże z płynem do dezynfekcji. W połowie wycieczki złapała nas ulewa, więc mamy świetną okazję zobaczyć, jak wygląda las deszczowy w deszczu (jest mokry).
Okolica, w której jesteśmy, nie jest zbyt dobrze przygotowana na przyjmowanie turystów – naprawdę ciężko było nam wyszukać sensowne miejsce w którym moglibyśmy zjeść. W końcu znajdujemy bar serwujący dania na wynos, a że wciąż pada, jemy na stojąco przy kasie, korzystając akurat z tego, że nikogo innego nie było w kolejce. Wracamy do Ruakaki i spędzamy resztę dnia susząc się i przepakowując w przygotowaniu do dalszej podróży.
W mikołajki wybieramy się na plażę Mangawhai. Trochę za mocno wieje, żebyśmy zdecydowali się na wylegiwanie się na piasku, więc spacerujemy oglądając suferów na całkiem dużych falach przybijających do brzegu. Kiedy wracamy, widzimy że zaczął się przypływ – pasek plaży robi się węższy, niż był godzinę wcześniej. Zauważamy wyrzuconą na brzeg kolczastą rybę – potem okazuje się że to bardzo niebezpieczna pufferfish (krewna japońskiej ryby fugu), której pod żadnym pozorem nie należy dotykać, jest bardzo toksyczna.
Po obiedzie jedziemy przez bardzo malowniczą okolicę kierując się w stronę Auckland. Mamy trochę czasu, więc zatrzymujemy się kilka razy na zdjęcia.
Ostatnią noc spędzamy w hotelu położonym w środku lasu, na wzgórzu z widokiem. Mieliśmy pewne problemy, żeby tam trafić – spodziewaliśmy się, że będzie położony niedaleko głównej drogi, a trzeba jeszcze przez dobre kilka minut jechać wąską drogą przez las, początkowo wydawało się nam, że pomyliliśmy adres. Sam hotel okazuje się być bardzo eleganckim miejscem, ale prawie pustym o tej porze roku. Nocleg wybieraliśmy z jednej strony zwracając uwagę na to, żeby był stosunkowo niedaleko lotniska, z drugiej – szukając miejsca z sauną. W Nowej Zelandii dobra sauna nie jest czymś łatwym do znalezienia, a tu mają saunę z prawdziwym fińskim piecem. Spędzamy w niej dużą część wieczoru, a potem, po raz ostatni w Nowej Zelandii, bardzo dobrze zasypiamy.