Udało nam się zarezerwować rejs po Milford Sound w dobrej cenie, więc rano nasza czwórka opuszcza Te Anau – udajemy się w dosyć długą (120 km) drogę do przystani nad fiordem Milford Sound (Piopiotahi). Pogoda podobno typowa dla okolicy – jest dużo chmur i co chwilę pada deszcz. Mamy bilety na popołudniowy rejs, nie spieszy się nam za bardzo, więc nie przejmujemy się tym, że stoimy chyba godzinę w oczekiwaniu na przejazd przez tunel już pod koniec trasy. Pan, który sterował ruchem, zapewnia jednak turystów stojących w korku razem z nami, że statki wycieczkowe na nich poczekają. My spokojnie znajdujemy darmowy parking, idziemy do kawiarni zjeść coś ciepłego, robimy sobie jeszcze spacer ścieżką przyrodniczą, aż w końcu przychodzi godzina naszego rejsu. Wchodzimy na statek i płyniemy fiordem aż do Morza Tasmana. Zbocza gór spadających do fiordu spowijają chmury, wszędzie sączą się z nich mniejsze i większe strumienie – niektóre tworzą całkiem duże wodospady. Statek podpływa do niektórych z nich, wrażenia z pobytu na pokładzie są niesamowite – chociaż nie jesteśmy bezpośrednio pod wodospadem, wieje potężny wiatr niosący mnóstwo wody. Nigdy nie byłem pod tak dużym prysznicem!
Wieczorem jedziemy do Manapouri i tam spędzamy kolejne dwie noce. Wynajmujemy przytulną chatkę – bez elektryczności, z piecykiem typu koza, ale ze wspaniałym widokiem na okolicę.
Pierwszego dnia zwiedzamy okolicę, jedziemy zobaczyć ptasie sanktuarium, a także robimy sobie spacer szlakiem przez las, który wygląda całkiem inaczej niż u nas – są inne drzewa, inne ptaki, jest całkiem dużo drzewiastych paproci, które robią na nas duże wrażenie.
Kolejnego dnia znajomych odwozimy na lotnisko w Queenstown i przejmujemy kampera, którym wcześniej jeździli. Mamy niecałe dwa tygodnie, żeby dojechać z Wyspy Południowej na lotnisko w Auckland, położone w północnej części Wyspy Północnej, gdzie kolejni chętni wezmą od nas samochód. Nasz kamper to Toyota Hiace z 2005 roku, sprowadzona z Japonii i przerobiona na kamper już w Nowej Zelandii. Samochód ma silnik benzynowy, skrzynię automatyczną (3 biegi do przodu i jeden do tyłu), ma kształt pudełka i podwyższony dach, więc jadąc w wietrzną pogodę muszę się nieźle mocować z kierownicą żeby jechać prosto. Auto pod górki wjeżdża powoli i jeszcze jest wtedy głośne. To nasze pierwsze spotkanie z kamperem, więc dużo się uczymy. Na pewno dużą zaletą jest uniezależnienie od deszczu – nocowanie w brzydką pogodę może nie jest najprzyjemniejsze, ale nic nie pada na głowę i nie trzeba składać mokrego namiotu.
W Queenstown spędzamy jeszcze kilka godzin robiąc zakupy – akurat jest Black Friday i trafiamy na promocje m.in. na koszulki z wełny merino. Jest to jeden z zakupów, który najbardziej sobie chwalę – szybko schną i są antybakteryjne, idealne w długiej podróży. Wyjeżdżamy w końcu z miasta i w drodze do Wanaka udaje się znaleźć darmowy camping na którym nasz kamper był legalny (co nie było tak łatwe – większość darmowych miejsc dla kamperów w Nowej Zelandii wymaga, żeby pojazd był certyfikowany jako self-contained, czy żeby miał m.in. zamkniętą toaletę; nasz nawet miał taką – nieużywaną – ale nie był certyfikowany i nie posiadał odpowiedniej nalepki). Pierwszy nocleg na tego typu campingu wypadł bardzo dobrze.