Mark Knopfler nagrał na którymś z solowych albumów piosenkę Postcards from Paraguay. W refrenie śpiewa mniej więcej tak „I won’t be sending postcards from Paraguay” – nie wyślę pocztówek z Paragwaju. My też nie wysłaliśmy.
W Paragwaju pojawiliśmy się trochę niespodziewanie dla nas samych. Jedną z dodatkowych atrakcji turystycznych okolic Iguazu jest wycieczka do ruin misji jezuickich w San Ignacio Mini, jakieś 200 kilometrów na południe od Puerto Iguazu. Po drodze niektórzy odwiedzają także miejscowość Wanda, znaną z tego, że jest tam kopalnia kamieni półszlachetnych – ametystów i chyba jeszcze jakichś, chyba cytrynów. W okolicy mieszka dosyć dużo osób pochodzenia niemieckiego, ale również Polacy i Ukraińcy. Z tego co się dowiedziałem, to nazwa Wanda pochodzi od Wandy, co nie chciała Niemca. Wielu zwiedzających wybiera wycieczkę jednodniową – o świcie wyjechać, zobaczyć kopalnię, obok kopalni są stoiska dla turystów (czytaj – ceny są też dla turystów) sprzedające wyroby z kolorowych kamieni, dalej wizyta w San Ignacio Mini, gdzieś po drodze obiad, a na sam koniec dnia powrót do hostelu gdzieś blisko wodospadów.
Jako że mieliśmy więcej czasu, postanowiliśmy zrobić sobie kółeczko – najpierw wzdłuż rzeki Parana po argentyńskiej stronie do San Ignacio Mini, potem jeszcze kawałek dalej do Posadas, a stamtąd na drugą stronę rzeki Parana do Encarnación w Paragwaju. Z Encarnación można pojechać albo prosto do Ciudad del Este i tam dalej przez most przyjaźni do brazylijskiego Foz do Iguacu, albo można po drodze zatrzymać się i obejrzeć paragwajskie ruiny misji jezuickich w miejscowości Trinidad, a jeśli komuś jeszcze mało, to 10 km dalej jest kolejna miejscowość – Jesus – z kolejnymi ruinami misji. W czwartek (23.04) rano wsiedliśmy do autobusu firmy M. Horianski i pojechaliśmy na południe. W Wandzie w końcu się nie zatrzymaliśmy (sklepy z pamiątkami z kamieni były wszędzie w Puerto Iguazu, a sama kopalnia, przynajmniej część udostępniona zwiedzającym była podobno mocno nieciekawa), dalej przejechaliśmy przez Eldorado i Montecarlo, aż dojechaliśmy do San Ignacio Mini. Tam zostawiliśmy plecaki w przechowalni na dworcu, a miła pani wytłumaczyła nam jeszcze jak dojść do ruin. Samo dojście do ruin było swego rodzaju egzotyką. Wprawdzie na południowej półkuli już jesień, ale słońce prażyło mocniej niż u nas latem. Po kilkunastominutowym spacerze ceglastoczerwoną gruntową drogą przez wieś udało się dojść do ogrodzenia ruin. Koniec języka za przewodnika i po kolejnych kilku minutach udało się znaleźć wejście. Tutaj nieco nieprzyjemna niespodzianka, przewodniki i opisy w internecie mówiły, że zwiedzanie ruin jest dosyć tanie, tymczasem najwyraźniej zmieniono politykę cenową i nieargentyńczycy muszą zapłacić równowartość kilkudziesięciu złotych od osoby. To z grubsza połowa ceny biletu wstępu na wodospady, a do obejrzenia zdecydowanie mniej. Skoro jednak już dotarliśmy na miejsce, to spędziliśmy ze dwie godziny oglądając najpierw muzeum poświęcone Indianom Guarani, a następnie ruiny. W muzeum bardzo pokrótce wyjaśniona historia – skąd się wzięli tam Jezuici, jaki był ich cel i historia misji. Guarani okazali się być utalentowani zarówno muzycznie, jak i jako budowniczy i rzeźbiarze. Z ciekawostek – dopiero po jakimś czasie któryś z mnichów odkrył że pewne okoliczne kamienie można zastosować jako rudę żelaza i produkować własne wyroby żelazne. Wcześniej żelazo importowano za grube kwoty z Europy. Odnoszę wrażenie, że jeśli gleba jest czerwona, to należy się spodziewać, że zawiera żelazo. Same zaś ruiny dosyć ciekawe. O tyle fajnie, że prawie nie było innych zwiedzających obok nas, więc można było zwiedzać po swojemu i we własnym tempie. W większości przypadków dobrze zachowały się grube kamienne mury, brakuje tylko dachów. Niektóre domy bardzo już poprzerastane roślinnością, ciekawie wygląda gdy korzenie znajdują drogę wzdłuż spoin pomiędzy blokami kamiennymi tworzącymi ścianę. Ruiny kościoła zachowane tak, że głównie brakuje dachu, drzwi i okien. Poza tym nieźle zachowały się płaskorzeźby, a także kamienne posadzki.
Z San Ignacio pojechaliśmy dalej do miasta Posadas. Specjalnie nie rezerwowaliśmy wcześniej żadnego noclegu, wychodząc z założenia, że w środku tygodnia coś się znajdzie, a w zależności jak będzie wyglądała nasza podróż, przenocujemy albo po stronie argentyńskiej, albo po paragwajskiej. Na dworcu znaleźliśmy autobus Internacional, jadący do Encarnacion w Paragwaju. Akurat nasz autobus był z firmy paragwajskiej, ale można było płacić także w argentyńskich pesos – było to nam na rękę, ponieważ nie mieliśmy jeszcze paragwajskich guarani, nawet nie znaliśmy kursu. Autobus zbiera pasażerów po drodze przez Posadas, większość z różnymi zakupami, następnie przejeżdża most graniczny na rzece Parana. Przystankiem obowiązkowym dla wszystkich jest argentyński punkt kontroli granicznej, tam dostaliśmy wyjazdowe pieczątki do paszportu, następny postój – wjazd do Paragwaju. Tutaj już autobus na nas nie czekał, większość pasażerów po sprawdzeniu dokumentów pojechała dalej, a my musieliśmy przejść paragwajską odprawę graniczną i otrzymać odpowiednią pieczątkę wjazdową. Autobus na nas nie czekał, ale bilet jest ważny także w kolejnym autobusie, nieważne że innej firmy, z innego państwa – najwyraźniej jedną linię obsługują przewoźnicy z Argentyny i Paragwaju na przemian. Po dotarciu na dworzec i opuszczeniu autobusu, w miarę łatwo znaleźliśmy hotel, który wcześniej widzieliśmy w internecie. Cena porównywalna z ceną za hostel, ale dostaliśmy apartament – z łazienką, kuchnią, pralnią, salonem i chyba siedmioma łóżkami. Przemiły recepcjonista wiedział nawet coś o Polsce, jeśli dobrze pamiętam, to któryś z jego krewnych ma żonę ze Szczecina, pamiętał także nazwisko Mickiewicz.
Po ulokowaniu się w hotelu czas na zasłużoną (i spóźnioną) kolację, a przed nią na poszukiwanie bankomatu. Doszliśmy do Plaza de Armas, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć i bankomaty i miejsce do zjedzenia. Bankomaty owszem udało się znaleźć, ale nie podobały im się polskie karty, za to czynnej restauracji przy głównym placu miasta nie znaleźliśmy. Dopiero po dłuższym spacerze w stronę dworca autobusowego znaleźliśmy czynną pizzerię. Wciąż nie mieliśmy lokalnej waluty, karty nie działały, ale okazało się, że rachunek można uiścić w innych walutach. Wykorzystaliśmy więc ostatnie argentyńskie pesos oraz zachomikowane brazylijskie reale – akurat starczyło żeby zapłacić za naszą kolację. Bardzo miły kelner, tłumaczył pewne rzeczy machając rękoma i nawet nie mrugnął okiem na nasz dziwny sposób płatności.
Następnego dnia odwiedziliśmy najpierw kantor wymiany walut (przed kantorem strażnik z shotgunem, nie wolno do kantoru wchodzić z plecakiem ani torebką), tam wymieniliśmy trochę dolarów na kilkaset tysięcy guarani. Co ciekawe, podobno banknoty o nominale 10000 guarani drukowane są przy ulicy Sanguszki w Warszawie. Zrezygnowaliśmy z planów odwiedzenia kolejnych ruin misji jezuickiej, za to samo Encarnación bardzo nas zaintrygowało. To oznaczało, że daliśmy sobie kilka godzin na zwiedzenie tego miasta. Najpierw dworzec autobusowy i kupno biletu do Ciudad del Este. Niesamowite przeżycie, kiedy od samego momentu wejścia na teren dworca obskakują nas sprzedawcy biletów i próbują gringo od razu wprowadzić do autobusu – czy to do Asuncion, czy to do Ciudad del Este. Kiedy już wyjaśniliśmy, że nie jedziemy do stolicy, że nie chcemy jechać teraz, ale dopiero za 3 godziny, zostało na placu boju dwóch sprzedawców, akurat ten z tańszymi biletami (po 50 tysięcy guarani od osoby) oferował lepszą godzinę odjazdu, więc wybraliśmy jego. Cała akcja trwała może 3 minuty, nawet nie udało nam się w tym czasie wejść do budynku dworca i sprawdzić, czy może mają tam w środku jakieś kasy.
Encarnación jako miasto graniczne składa się w dużej mierze ze sklepów z elektroniką i innymi towarami, które w Paragwaju są tańsze niż po drugiej stronie rzeki. W którymś blogu (może odnajdę link, wtedy tutaj wkleję) przeczytałem że Ciudad del Este przypomina bazar na Stadionie Dziesięciolecia. Encarnación jest dużo mniejsze, ale wrażenie podobne. O tyle to ciekawe, że gros towarów tam sprzedawanych pochodzi z ChRL, a Paragwaj nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych z Chinami Ludowymi. Innym ciekawym sklepem w okolicy dworca autobusowego (w Paragwaju nie mówi się autobus, tylko z brazylijska onnibus) była całodobowa apteka drive-in. U nas drive-in można się spodziewać raczej w barze szybkiej obsługi, ale w Encarnación takich przybytków brak. Nieco dalej zaś w niewielkim lokalu pasmanteria z wystawą zapełnioną wszelkimi rodzajami guzików. Moja pierwsza myśl – szpak Mateusz i czapka Bogdychanów. W sklepach spożywczych eksponowaną pozycję zajmuje wiele gatunków yerba mate. Mate jest dla Paragwajczyków bardzo ważne, na ulicach widać wiele osób przechadzających się z dwoma naczyniami – duży, najczęściej kolorowy termos z gorącą wodą, oraz kubek, tykwa lub inne naczynie pełne liści yerby. Obowiązkowo wetknięta w te fusy bombilla, czyli specjalna rurka z sitkiem na końcu, dzięki czemu pije się płyn, a mate zostaje w kubku i można je zalać kolejną porcją wody.
Nasz spacer kontynuowaliśmy w stronę rzeki Parana. Tam przedziwny widok – kwartały ulic, ale bez budynków, tylko trawa pomiędzy nimi rośnie. Podobno przygotowują się na podwyższenie poziomu wody w rzece (chyba nieco dalej planowana jest zapora wodna), więc miasto przeniosło się w teren położony nieco wyżej.
Paragwajski autobus oferował zdecydowanie inne warunki podróży niż autobusy, którymi jeździliśmy w Argentynie. Zamiast klimatyzacji – szeroko otwierane okna, do tego mocno sfatygowane fotele i spłowiały lakier. Na szczęście silnik i hamulce działały dobrze, więc podróż minęła spokojnie. Szosa niezbyt szeroka, ale równa, a ruch znośny. Po drodze głównie plantacje yerba mate i soi. Prawie brak śladów lasu deszczowego, czasem widać było zagajniki. Teren lekko pofałdowany, ale wzgórza niewysokie. Od głównej drogi odbijały najczęściej gruntowe boczne ścieżki, samochody tam przejeżdżające wzbijały tumany rdzawego pyłu. Co kilka, kilkanaście kilometrów ubogie wioski z niewielkimi domami, niektóre bardziej przypominały szałasy. Co pewien czas wsiadali do autobusu obwoźni sprzedawcy – a to ciast, bułek, a to gotowych wyrobów – i jechali autobusem następne kilkanaście minut, przy jednym z przystanków stał grill z kilkoma szaszłykami, sprzedawca na widok naszego autobusu zebrał je, wziął torbę z papierowymi ręcznikami i również wsiadł do środka i pojechał kilka kilometrów dalej. Patrząc na rysy twarzy i wzrost ludzi było widać, że duża część miejscowych to potomkowie Indian Guarani. W szczególności zapadł mi w pamięci pewien starszy pan, obwoźny sprzedawca bułek. Ubrany bardzo schludnie, z koszem pełnym towaru przeszedł przez autobus, nawet chyba znalazł chętnych na swój towar, a następnie dłuższy kawałek jechał z nami. Pan ten był tak niski, że zupełnie nie było widać, kiedy siedział w fotelu jeden rząd przed nami. Pomyślałem sobie, że w innych czasach być może byłby członkiem starszyzny plemiennej, przekazywał innym wiedzę i doświadczenie życia w lesie, a tak spędza życie jeżdżąc zakurzonym autobusem z koszem bułek w ręku.
Do Ciudad del Este dojechaliśmy z ponadgodzinnym opóźnieniem. Na wjeździe do miasta był wypadek z ciężarówką i z tego powodu stworzyły się wielkie korki. Większość pasażerów opuściła pojazd przed ostatnim przystankiem na dworcu autobusowym. My, od razu po dojechaniu na dworzec, zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę, żeby dojechać do naszego hostelu w Foz do Iguacu. Stawki za przejazdy zagraniczne są stałe i wywieszone nad postojem taksówek – 80 tysięcy guarani za przejazd do centrum Foz, 120 (albo może 150) tysięcy guarani za przejazd na lotnisko w Foz. Zaraz po ruszeniu z postoju odwiedziliśmy stację benzynową, a potem prosto na most pomiędzy Paragwajem i Brazylią. Most dosyć wąski, mniej więcej trzy pasy ruchu, zasad ruchu chyba nie wprowadzono żadnych – osobówki wyprzedzają ciężarówki, a pomiędzy nimi przemykają moto-taxi. Moto-taxi to nie motocykle z koszem, po prostu niewielkie motocykle przewożą jednego pasażera. Kontrola graniczna dla mieszkańców Brazylii i Paragwaju jest uproszczona, podobnie z turystami wyjeżdżającymi na jeden dzień – nikt nie załatwia wtedy żadnych formalności po stronie brazylijskiej. W ostatniej chwili zorientowałem się, że chyba jednak potrzebny jest stempel wjazdowy do Brazylii, więc już po przekroczeniu granicy pan taksówkarz zatrzymał się, a my grzecznie przeszliśmy do okienek brazylijskiej kontroli granicznej, wypełniliśmy odpowiednie deklaracje, dostaliśmy pieczątki i znowu pomiędzy samochodami, z paszportami w ręku, doszliśmy do naszego taksówkarza. Po stronie brazylijskiej już właściwie bez przygód, nie licząc tego, że taksówkarz nie miał nawet mapy Foz do Iguacu, więc nie mógł znaleźć naszej ulicy, a co jeszcze nieco skomplikowało sprawę, hostel w internecie ogłaszał się pod inną nazwą niż widniała nad wejściem. Brazylijscy taksówkarze nie byli zbyt skłonni mu pomagać, zwłaszcza że pytał po hiszpańsku, nawet nie próbując mówić po portugalsku, jednak w końcu udało się dotrzeć na miejsce.
0
Musisz się zalogować aby móc komentować.