Patagonia jest duża, a nawet jeszcze większa. Naszym kolejnym celem jest miasto San Carlos de Bariloche, leżące daleko na północ od El Chaltén, które przecież nie znajduje się całkiem na południu Patagonii. Przed nami ponad doba w podróży.
21 grudnia dosyć leniwie spędzamy poranek, zostawiamy bagaż w hotelu w schowku pod schodami (coś wspomniałem o Harrym Potterze, więc pani recepcjonistka pokazała, że na breloczku od klucza do schowka faktycznie jest napis Harry Potter), idziemy się po raz ostatni przejść po El Chaltén, jemy dosyć wczesny obiad, po czym wracamy po bagaże i idziemy na dworzec. Autobus już czeka, więc oddajemy bagaże, dostajemy kwitek potwierdzający zdanie bagażu, a sami mościmy się na naszych siedzeniach. Tym razem jedziemy autobusem typu cama, co oznacza, że są tylko trzy fotele w rzędzie (z jednej strony korytarza dwa, z drugiej – jeden), fotele rozkładają się może nie do końca, ale całkiem mocno, ogólnie pod względem wygody to coś na kształt samolotowej klasy biznes sprzed dwudziestu lat. Mamy do pokonania 1400 kilometrów, głównie słynną drogą numer 40. Podziwiam kierowców naszego autobusu – jest ich tylko dwóch, mają za sobą już kilka godzin jazdy z El Calafate, a przed nimi ponad doba do Bariloche, dodatkowo pomagają pasażerom, układają bagaż – to naprawdę ciężka praca.
Droga mija niespiesznie, czasem nawet bardzo – długie odcinki wciąż nie są asfaltowe, więc przez wiele godzin bujamy się patataj po gruntowej drodze. Za oknami prawie pusto – czasem widać gwanako czy strusie nandu, ale poza tym tylko kępy traw aż po horyzont. Wieczorem i rano dłuższe postoje na stacjach benzynowych, gdzie można się odświeżyć, zjeść, czy kupić coś do picia. Dobrze że mamy ze sobą czytniki, a na nich książki – przez większość trasy jesteśmy poza zasięgiem telefonii komórkowej i internetu. Zarówno zachód jaki i wschód słońca wyglądają pięknie. Im dalej na północ, tym bujniejszą roślinność widzimy, pod samym Bariloche robi się bardzo wiosennie i zielono.
Do Bariloche dojeżdżamy późnym popołudniem, po ponad 26 godzinach od wyjazdu z El Chaltén. Teraz tylko taksówka do naszego wynajętego mieszkania, trochę się odświeżyć i kolacja w pobliskiej knajpce. Widać, że turyści rzadko tam bywają, ale miejscowych jest dużo, a jedzenie smaczne. W drodze powrotnej po raz pierwszy podczas tego wyjazdu widzę Fiata 125 (bez „p” – bo produkowany w Argentynie, na dodatek tamtejszy model był dużo bliższy włoskiemu pierwowzorowi, czyli był nowocześniejszy mechanicznie niż nasze 125p) – byłem tak zaskoczony, że zrobiłem tylko bardzo niewyraźne zdjęcie telefonem. Auto zdecydowanie widziało lepsze czasy, było całe pordzewiałe, miało poobijane reflektory i spękane i wyblakłe klosze lamp, tłumika też nie było (to akurat częste w Argentynie), ale wciąż na chodzie!