Być może niektórzy pamiętają, że miałem wrócić do Polski 22 maja – ponieważ jednak udało mi się zobaczyć właściwie wszystko co chciałem, w Chile zaczęło robić się chłodno, a mnie wciąż bolało gardło, zdecydowałem się zmienić moją rezerwację i wrócić do Polski wcześniej. W środę, zaraz po przyjeździe z San Pedro de Atacama do Santiago de Chile i umieszczeniu moich rzeczy w hostelu, udałem się na poszukiwanie biura linii Swiss (trochę mi to zajęło – początkowo nie do końca byłem w stanie zlokalizować ulicę, dojechałem metrem do właściwej dzielnicy, ale poszedłem w złym kierunku, na szczęście sklepikarze i kioskarze byli pomocni i skierowali mnie we właściwą stronę), w którym następnie spędziłem dobre 1,5 godziny – zmiana rezerwacji okazała się dosyć skomplikowaną operacją, w szczególności że musiałem jeszcze dopłacić – podobną sumę jaką wydałbym na skromne zakwaterowanie i jedzenie przez 10 dni w Santiago. Co ciekawe, przy płaceniu kartą kredytową nie używano elektronicznego terminala, tylko tzw. żelazka, czyli imprintera – prostego urządzenia do odbijania wypukłych napisów z karty na specjalny formularz na papierze samokopiującym. Nie myślałem że jeszcze tego się używa.
Co robiłem w czwartek, opisałem już wcześniej, może poza tym, że wieczorem przepakowałem plecak – wyrzuciłem większość niepotrzebnych rzeczy tak, żeby zmieścić się w limicie 20 kilogramów bagażu. Dodatkowo dzięki temu sprawdziłem że nikt mi żadnych niedozwolonych rzeczy do plecaka nie podrzucił (właściwie to raczej nie było ku temu szans, ale byłem w dziwnych krajach, spotykałem po drodze także dziwnych ludzi, więc wolałem się upewnić). Przy okazji – mieszkający ze mną w pokoju (wieloosobowym, w Santiago jedynki są dosyć drogie, na dodatek trzeba je rezerwować z dużym wyprzedzeniem) Brazylijczycy – ona chyba z Salwadoru, on z Rio, stwierdzili że nasz współlokator Amerykanin bardzo się zdziwił, kiedy powiedziałem mu, że jestem z Polski – podobno sądził po moim akcencie w języku angielskim że też jestem z USA;-)
W piątek rano wcześnie się obudziłem, umyłem, poczekałem aż podane zostanie śniadanie, po czym zapłaciłem za nocleg i wybyłem w stronę przystanku autobusów linii Centropuerto jeżdżącej na lotnisko. Autobusem jeżdżą chyba głównie pracownicy lotniska, turystów było jedynie kilku – widać większość jeździ taksówkami. W odróżnieniu od innych odwiedzanych przeze mnie miast i krajów Ameryki Południowej, w Santiago taksówki (zwłaszcza te na lotnisko) są stosunkowo drogie, dlatego zdecydowałem się na autobus (zresztą tą samą linią przyjechałem miesiąc wcześniej z lotniska do hotelu). Autobus jedzie dosyć szybko i sprawnie, więc ze sporym zapasem czasu znalazłem się w hali odlotów.
Okazało się że plecak ważył po zabiegach odchudzających 18,4kg – czyli nawet mogłem coś do niego dołożyć. Jeszcze ostatnia pieczątka (w ciągu czterech tygodni liczba pieczątek w moim paszporcie wzrosła z sześciu do osiemnastu), oczekiwanie na otwarcie bramki i już siedziałem w samolocie. Po drodze z Santiago do Sao Paulo niewiele zobaczyłem przez okno – niestety Andy i Aconcagua były zakryte przez chmury. W Sao Paulo musiałem wysiąść z samolotu – wykonywali tam jakieś większe czyszczenie i nie pozwolili pasażerom zostać w samolocie (w odróżnieniu od lotu w przeciwnym kierunku – wtedy jakoś pasażerowie do Santiago nie przeszkadzali ekipom sprzątającym). Zwiedziłem więc terminal na lotnisku w Sao Paulo, chciałem kupić w duty free Cachacę, ale miła pani ze sklepu uświadomiła mnie że przy przesiadce w Zurychu mogą nie pozwolić mi wnieść jej na pokład kolejnego samolotu. Na wszelki wypadek poszedłem po linii najmniejszego oporu i kupiłem brazylijską kawę – mam nadzieję że będzie dobra:) . Lot z Sao Paulo do Zurychu przebiegł bez problemów, obejrzałem sobie dwa filmy – Music and Lyrics z Hugh Grantem i Drew Barrymore, całkiem przyjemna komedia, oraz I giorni dell’abbandono, momentami ciężkawy film z Goranem Bregoviciem w roli muzyka z dziwnego kraju, za to z bardzo dobrą muzyką (Bregovicia oczywiście). Obudziłem się nad Wyspami Kanaryjskimi, po przelocie nad półwyspem Iberyskim stwierdziłem że Pireneje jednak dosyć niskie są, Francja schowała mi się pod chmurami, nad Szwajcarią na moment się przetarło – chyba zobaczyłem Montreux nad jeziorem Genewskim, ale Alpy już schowały mi się pod chmurami. Godzinna przerwa w Zurychu, nowa karta pokładowa, mniejszy samolot, niecałe dwie godziny lotu i już zwiedzałem nowy terminal – halę przylotów na lotnisku w Warszawie.
Zapewne wpiszę jeszcze jakieś notatki z cyklu Rękopis znaleziony w plecaku, a kiedy wywołam i wskanuję zdjęcia, pojawi się tutaj jakaś galeria (zrobiłem ponad 20 negatywów – nie liczyłem dokładnie, ale sądzę że zdjęć może być blisko tysiąc – będę musiał coś wybrać). Na razie odpoczywam i staram się przestawić na czas środkowoeuropejski.
0
Musisz się zalogować aby móc komentować.