17 grudnia o 9 rano przyjeżdża po nas autobus z wycieczką. Świetny przewodnik całą drogę opowiada o parku narodowym, o lodowcu Perito Moreno, o tym, kim był sam Perito Moreno, w końcu wjeżdżamy do parku. Bilety do parku jeszcze nie zdążyły zdrożeć po dewaluacji peso, więc sam wstęp do parku kosztuje nas mniej, niż czytaliśmy w przewodniku. Niedługo później zatrzymujemy się na pierwszym punkcie widokowym – widzimy już lodowiec! Kolejne kilkanaście minut i przyjeżdżamy do przystani, gdzie wsiadamy na statek, którym podpływamy aż pod sam lodowiec. Niesamowite wrażenie zobaczyć tak olbrzymią ścianę lodu z bliska! Pogoda jest świetna, więc widzimy też aż po horyzont góry z których spływa lodowiec.
Po rejsie jedziemy jeszcze do centrum parku, skąd zaczyna się kilka szlaków pieszych prowadzących w pobliże lodowca. Ciężko jest wyobrazić sobie skalę, czoło lodowca ma średnio ponad 70 metrów wysokości, czyli podobnie jak kilkunastopiętrowy wieżowiec. Ewentualnie w drugą stronę – wieżowce warszawskiej Ściany Wschodniej są zaledwie ok. 10 metrów wyższe od czoła lodowca.
Udaje się nam zobaczyć jak lodowiec się cieli – z hukiem odpadają zeń wielkie bryły lodu i lądują w wodzie. Co pewien czas słychać jakby wystrzały – ale nie każdy taki „wystrzał” jest widowiskowy. Lodowiec po prostu wydaje takie dźwięki, kiedy się porusza. Trzeba więc wpatrywać się w ścianę lodu, bo jest ona na tyle daleko, że dźwięk słychać wyraźnie później niż widać odłamujące się kawałki lodu. Tak czy inaczej – niesamowite wrażenia!
W dobrych humorach wracamy do El Calafate. Po drodze spotykamy nawet grupę zwiedzającą okolicę konno – widać, że nie tylko konie mechaniczne są popularne w okolicy.