Po wylądowaniu w Foz do Iguacu od razu przemieściliśmy się na argentyńską stronę. Wyjechaliśmy autobusem z lotniska, po czym chcieliśmy się przesiąść w autobus jadący przez granicę. Nie udało się nam odpowiednio skutecznie złapać drugiego autobusu, ale bardzo miły taksówkarz zaproponował, że nas zawiezie do Argentyny za 13 dolarów amerykańskich. Jazda taksówką jest o tyle łatwiejsza, że nie musieliśmy samemu załatwiać formalności granicznych – kierowca wysiadł z naszymi paszportami, wrócił z pieczątkami wyjazdowymi z Brazylii, po argentyńskiej stronie bez problemów dostaliśmy tamtejsze pieczątki wjazdowe. Dalej w Puerto Iguazu chwilę zajęło nam znalezienie naszego hostelu – jest blisko dworca autobusowego, ale w bocznej uliczce, której brazylijski kierowca nie znał. Na szczęście argentyńscy taksówkarze wytłumaczyli mu drogę, więc zostaliśmy dowiezieni pod sam hostel.
Przy okazji meldowania się w hostelu spytałem o wymianę pieniędzy. W Argentynie są od pewnego czasu dwa kursy dolara – oficjalny (około 8,5 pesos za 1 USD) i dużo korzystniejszy czarnorynkowy (12,5 pesos za 1 USD), zwany dolar blue. Podobno w dużych miastach nie ma problemów z wymianą, ale w małym i nastawionym na turystów Puerto Iguazu policja przyciska śrubę. Właściciel hostelu mówił, że jeden zaufany cinkciarz miał ostatnio kilka rewizji w domu, był jeszcze pewien niewysoki Indianin, ale po prostu zniknął i nikt nie wie co się z nim stało. Ostatecznie udało nam się wymienić pieniądze po dość korzystnym kursie, ale nie było to tak łatwe jak się spodziewałem.
Wieczorem przeszliśmy się nad rzekę – w miejscu, gdzie schodzą się ze sobą rzeki Parana i Iguazu. Jest to jednocześnie trójstyk granic Argentyny, Brazylii i Paragwaju. W każdym z trzech krajów postawiono obelisk pomalowany w kolory flagi danego państwa, spod każdego obelisku widać dwa pozostałe. Rzeką kursowały promy przeprawiające się chyba na trasie z Paragwaju do Argentyny i z powrotem. W stronę miasta ciągnie się promenada wysoko na brzegu rzeki. Najciekawszy był chyba widok starego statku rzecznego zacumowanego gdzieś przy brzegu. Miał kilka pięter (pokładów?), ale widać dużo brudu i rdzy, większość okien zamalowana, chociaż w kilku wciąż było widać światło. Zachód słońca był bardzo ładny, ale zaraz nadciągnęły chmury i zaczęło się błyskać na niebie, więc do miasta wracaliśmy bardzo szybkim krokiem. Zdążyliśmy wybrać restaurację, wejść do środka i kilka minut później przeszła nad miasteczkiem silna ulewa.
Pierwotny plan był taki, żeby następnego dnia (21.04) od razu pojechać zwiedzać wodospady. Prognoza pogody była jednak niepomyślna, więc postanowiliśmy najpierw zobaczyć inne atrakcje Puerto Iguazu. Od rana było szaro i momentami mżyło, ale za to było przyjemnie chłodno. Dzień zaczęliśmy od odwiedzenia Jardin de los Picaflores, miejsca gdzie można obserwować kolibry. Trochę śmieszne miejsce, w czyimś przydomowym ogródku powieszono pojemniki z wodą z cukrem, gdzie po bokach są specjalne dystrybutory z których kolibry mogą pić tę miksturę. Pani opowiadała, że dokarmia w ten sposób kolibry od 34 lat. W ogrodzie jest kilka kwitnących drzew i od czasu do czasu kolibry zaglądały też i do prawdziwych kwiatów, ale najwyraźniej woda z cukrem jest smaczniejsza. Atrakcja typowo turystyczna – daje po prostu duże prawdopodobieństwo zobaczenia wielu kolibrów z bliska.
Następnie urządziliśmy sobie długi spacer drogą w stronę wodospadów. Najpierw odwiedziliśmy centrum Aripuca, mające na celu rozpowszechnianie wiedzy o lesie deszczowym, o Indianach Guarani (można kupić na miejscu ich rękodzieło), o tym jak od kilkudziesięciu lat człowiek niszczy przyrodę. Bardzo daje do myślenia obejrzenie mapek pokazujących zasięg lasu na pograniczu argentyńsko-brazylijsko-paragwajskim. W porównaniu ze stanem z roku 1970, dzisiaj ostała się tylko resztka, po stronie argentyńskiej. W Brazylii i Paragwaju wycięto właściwie wszystko.
W trakcie naszego zwiedzania deszcz przybrał na sile. Pomimo tego, że mieliśmy ze sobą peleryny przeciwdeszczowe, po jakimś czasie niewiele już nam pomagały, dodatkowo buty przemokły i wybrudziły się czerwonym błotem. Ziemia w okolicy jest ceglastoczerwona i widać że wszystkie samochody, dolne części budynków są regularnie ochlapywane taką papką. Wracając do Aripuca – w ramach prób poprawiania sobie humoru kupiliśmy sobie lody o smaku yerba mate. Smak ciekawy, całkiem dobry.
Ostatnim i najciekawszym elementem dnia była wizyta w Güira Oga – ośrodku zajmującym się opieką nad dzikimi zwierzętami – odebranymi kłusownikom lub handlarzom, albo rannymi w wypadkach samochodowych. Dosyć częste są też przypadki, gdy matka małych zwierząt (chyba dotyczy to różnych gatunków, na pewno niektórych małpek) jest zabijana, a młode są sprzedawane jako zwierzęta domowe. Żeby łatwiej się sprzedały, handlarze poją je alkoholem lub podają środki uspokajające, więc wyglądają na bardzo łagodne. Dopiero po jakimś czasie nowi właściciele poznają dziką naturę tych zwierząt i mają problem.
Wycieczka po Güira Oga wygląda następująco: najpierw jedzie się ponad kilometr przez las w specjalnej odkrytej przyczepce ciągniętej przez traktor (nie jest to najlepszy pomysł gdy pada, ale byliśmy już tak przemoczeni, że nie zrobiło to na nas większego wrażenia), potem razem z przewodnikiem ogląda się film i odwiedza kolejne zwierzęta, a na końcu wraca się tym samym pojazdem do bramy wejściowej. Gdyby ktoś był kiedyś w okolicy, to zdecydowanie polecam odwiedzić.
Jeszcze nie wodospady, ale też mokro
Opublikowano: 30.04.2015 o 1:16 przez mat w Argentyna, Brazylia, Latanie0
Musisz się zalogować aby móc komentować.