W sumie już dawno wróciłem z Odessy, ale jeszcze kilka spostrzeżeń. W miejscu obecnego miasta już od czasów starożytnych były osady i warownie, ale obecna Odessa została założona dopiero pod koniec XVIII wieku. Zabytki są więc stosunkowo nowe, przynajmniej jak na warunki europejskie, ale niestety duża część z nich jest w stanie mocno nieciekawym – pewnie głównie wynika to z braku remontów, ewentualnie z jakości tychże. Inną rzeczą odróżniającą Odessę od starszych miast jest układ ulic – są szerokie, zacienione drzewami, większość z nich przecina się pod kątem prostym, niewiele jest wąskich i schowanych gdzieś zaułków. Same ulice momentami przypominają Paryż barona Haussmanna, głównie chyba ze względu na te szpalery drzew (bo w Paryżu jezdnie i chodniki jakby równiejsze, trolejbusów i tramwajów niet, wiatru od morza też niet).
Odessę tworzyli ludzie różnych narodowości, więc można, nawet całkiem przypadkowo, znaleźć trochę polskich śladów. Przy ulicy Deribasowskiej, na ścianie jednego z budynków, pomiędzy oknami eleganckiego sklepu z okularami przeciwsłonecznymi, znajduje się tablica upamiętniająca pobyt Adama Mickiewicza w tymże domu w roku 1825. Chyba czytałem gdzieś, że tam napisał Stepy Akermańskie. Niedaleko jest ulica Polska (a jej część ostatnio przemianowano na ulicę L. Kaczyńskiego, nawet pamiątkową tablicę zawieszono – większą niż poświęconą Mickiewiczowi).
W mieście jest sporo niewielkich pomników, mniej więcej w skali 1:1 – kobieta z dzieckiem machająca na nabrzeżu odpływającym statkom, facet z papierowym samolocikiem na schodach klubu jazzowego Utoczkin, jakiś pan (nie pomnę kto, ale chyba ważny) na ławeczce, trochę dalej pomnik pustego krzesła. Z rzeczy bardziej ulotnych – na niektórych ulicach i placach czuć zapach świeżych kwiatów, z większości bram wybiegają koty – przez chwilę patrzą się z zaciekawieniem, a potem uciekają pod samochód. Samochodem, pod który uciekają, może być zarówno Zaporożec, stara Wołga (czarna), czasem nawet Pobieda, Żiguli rocznik 1988 z kartką informującą o tym, że właściciel chętnie je sprzeda, jak i Hummer czy terenowe Porsche. Wołg jest naprawdę dużo – te całkiem stare, potem te bardziej kanciaste, oraz chyba ich wersja rozwojowa – szyby i drzwi jak w wersjach z lat 80., ale inne reflektory, tylne światła, a czasem nawet spojler z tyłu (bo przecież to tak potężne auto, że bez spojlera odleci).
Momentami z chęcią chciałem w coś wsiąść, żeby skrócić sobie drogę, ale niestety marszrutki jeżdżą tylko sobie znanymi trasami, bez oznaczonych przystanków (ani tym bardziej rozkładów jazdy), jeśli chodzi o tramwaje i trolejbusy, to nieco łatwiej zgadnąć trasę (można założyć że będą się trzymać torów i/lub drutów), ale poza tym z informacją pasażerską jest równie marnie, więc w końcu dużo spacerowałem po mieście. Jeśli dojdzie się odpowiednio daleko, to można trafić na schody (te z Pancernika Potiomkin). Same schody w filmie wyglądają na większe, szersze, ale zarówno wejście jak i zejście zajmuje dobrą chwilę. Co lepsze, nawet udało mi się zobaczyć panią dzielnie pokonującą schody z wózkiem dziecięcym (trochę nowocześniejszy niż filmie, ale zawsze coś). W okolicy i na samych schodach sprzedawcy pamiątek, punki (jeden gra na gitarze i śpiewa, reszta siedzi obok, a jedna dziewczyna chodzi z puszką i prosi przechodniów o drobne), a do tego widok na zatokę, dworzec morski i linię kolejową. Dużo turystów na nabrzeżu, na samym końcu marina z eleganckimi jachtami, oraz kilka statków wycieczkowych (takich niedużych, wycieczka trwa kilkadziesiąt minut). Trochę dziwnie wygląda połączenie na dworcu morskim nowoczesnego hotelu, trochę dalej cerkwi, a na końcu – mariny. Wszędzie też widać industrialną część portu – tę do której prowadzą tory kolejowe, gdzie stoją wielkie dźwigi, a pod nimi statki towarowe.
Na końcu wizyty musiałem jeszcze znów powalczyć z komunikacją marszrutkową (pani w hotelu na szczęście wiedziała którędy jeździ 117), w środku busa marki Bogdan (jeździły też busy marki Etałon i trochę jakichś azjatyckich wynalazków) spory ścisk, kierowca cały roześmiany przez pół drogi rozmawiał przez telefon (jedną ręką trzymał telefon, a druga była od kierownicy, biegów i sprzedawania biletów) – ale w sumie nikt z pasażerów nie narzekał. Na samym lotnisku zmyłka – gdzie jest hala odlotów? Trzeba zapukać do drzwi z napisem Departures, tam pani sprawdza paszport i bilet (nieważne że bilet elektroniczny, jakaś bumaga wydrukowana musiała być), następnie trzeba przejść przez kontrolę (bagaż główny i podręczny prześwietlić, zdjąć pasek od spodni i wyjąć wszystkie metalowe przedmioty), potem pani urzędniczka mówi żeby paska jeszcze nie zakładać, bo będzie jeszcze jedna kontrola – więc z opadającymi spodniami ustawić się w kolejce do odprawy, po drodze zepsuł się system informatyczny w stanowiskach LOTu – więc dosyć długa kolejka się zrobiła i tak wszyscy stali poprawiając spodnie co chwilę – ale w końcu dostałem kartę pokładową, oddałem plecak, przypomniałem sobie że w moich spodniach bojówkach mam jeszcze coś na kształt wewnętrznego paska, trzeba go tylko zawiązać na kokardkę, więc przy kontroli paszportowej nie musiałem już walczyć z opadającymi spodniami, dalej kolejne przeskanowanie bagażu podręcznego i przejście przez wykrywacz metali, można już założyć pasek do spodni i usiąść spokojnie czekając na przylot SP-LIC.
Lećmy, nikt nie woła!
0
Musisz się zalogować aby móc komentować.