Naszym następnym przystankiem jest Tupiza. Nie jesteśmy pewni jak tam jechać – internet mówi, żeby jechać z przesiadką w Potosí, ale przewodnik, z którym byliśmy na wycieczce, przekonał nas, żeby jechać bezpośrednio. Udaje nam się znaleźć firmę, która jeździ bezpośrednio do Tupizy, co lepsze – autobus jedzie za dnia, możemy więc podziwiać widoki, nie zarywamy też niepotrzebnie nocy.
10 stycznia wymeldowujemy się z naszego mieszkania i bierzemy taksówkę na dworzec autobusowy. W Boliwii samochody z reguły pochodzą z rynku wtórnego z innych krajów, dosyć często widać pojazdy sprowadzane z Japonii (albo innych krajów z ruchem lewostronnym). Z reguły japońską przeszłość auta można poznać po tym, że wycieraczki pozostają bez zmian (czyli że lepiej czyszczą prawą stronę), ale już całe wnętrze, łącznie z deską rozdzielczą, jest przerabiane na takie jak w ruchu prawostronnym. Nasza taksówka najwyraźniej była przerobiona w najprostszy możliwy sposób, więc wskaźniki zostały po prawej stronie kokpitu, a na lewo przeniesiona została tylko kierownica, gaz, hamulec i sprzęgło.
udaje nam się kupić bilety na autobus, kupujemy też bilety dworcowe. Właściwie na każdym dworcu w Boliwii należy kupić dodatkowy bilet, z reguły za 2 bolivianos, który jest sprawdzany, kiedy autobus wyjeżdża z dworca. Nie jest to więc bilet peronowy, bo nie jest wliczony w cenę biletu na podróż. Ciężko powiedzieć, czemu ma to służyć, na pewno kilka osób ma dzięki temu, może niezbyt potrzebną, ale pracę.
Autobus zostaje podstawiony z opóźnieniem, ale nikt się tym nie przejmuje. Oddajemy nasze bagaże i zajmujemy miejsca. Od razu przypomina nam się nasza autobusowa podróż przez Paragwaj sprzed kilku lat – nasz pojazd jest podobnie zakurzony, zarówno na zewnątrz jak i w środku, chociaż siedzenia są chyba w nieco lepszym stanie. Ruszamy na północ, a po chwili droga kieruje się na zachód. Jedziemy trasą F1, tą samą, którą jechalibyśmy do Potosí. Asfaltowa nawierzchnia wiedzie nas serpentynami coraz wyżej i wyżej, po pewnym czasie sprawdzam w telefonie, że znajdujemy się już na wysokości ponad trzech tysięcy metrów. Zjeżdżamy do miejscowości San Juan del Oro, gdzie mamy dłuższy postój – można nieco się odświeżyć czy zjeść w przydrożnym barze. Do autobusu wsiadają nowi pasażerowie, już wydaje się, że ktoś będzie musiał jechać na stojąco, ale kierowca pomaga wszystkim znaleźć siedzenia (domyślam się, że jest z tym związany fakt, że dzieci opuszczają oddzielne miejsca i siadają na kolanach rodziców). Ruszamy, ale jedziemy już nie asfaltem, a gruntową drogą o numerze F20. Po chwili zaczyna nam chrzęścić w zębach – nasze miejsca są z tyłu, więc przez otwarte okna sypie się na nas sporo kurzu wzniecanego przez koła. Mozolnie wjeżdżamy kolejnymi serpentynami – najwyższy punkt trasy to ponad 4200 metrów nad poziomem morza. Dalej musimy wytracić wysokość – Tupiza leży 1200 metrów niżej – w końcu około godziny 16 meldujemy się na dworcu.
Nie mamy zarezerwowanego noclegu, miasto jest niewielkie, a w przewodniku jest kilka polecanych miejsc, więc postanawiamy sprawdzić, gdzie będzie się nam najbardziej podobało. Idziemy przez miasto, przy okazji trochę zwiedzając. Nawierzchnia większości ulic wykonana jest z sześciokątnych płyt betonowych (trylinki), kiedy widzę Fiata 125 (bez „p” – bo nie nasz, a produkowany w Argentynie) kombi, mam wrażenie że równie dobrze mógłbym właśnie być w miasteczku gdzieś w Polsce.
Nie przekonuje nas pierwszy hotel, który odwiedzamy, ale kolejny jest już całkiem przyzwoity. Zostajemy tam na noc, a następnego dnia, po śniadaniu, decydujemy się przedłużyć pobyt o jeszcze jedną noc. Przy hotelu działa również polecane w przewodniku biuro podróży, gdzie pytamy o kilkudniowe wycieczki dżipem przez pustynię i słone jezioro do Uyuni. Bardzo miła pani tłumaczy nam dokładnie plan, mówi też, że wciąż są miejsca na jutro (12 stycznia). Na wszelki wypadek sprawdzamy jeszcze kilka okolicznych biur podróży, ale albo nie mają miejsc na jutro, albo pracownicy wydają się zupełnie niechętni, żeby cokolwiek nam o oferowanej przez nich wycieczce opowiedzieć. Wracamy więc do Tupiza Tours i rezerwujemy wyjazd na następny dzień. Jeszcze wycieczka do bankomatu (bo przy płatności kartą doliczana jest dodatkowa prowizja rzędu 5% – to więcej, niż kosztuje nas wypłata z bankomatu), trochę klikania – bo bankomat nie pozwala na jednorazową wypłatę całej sumy, oraz chwila strachu – urządzenie w którymś momencie zawiesza się, pojawia się niebieski ekran, ale o dziwo pomaga naciśnięcie przycisku cancel, w końcu wtedy maszyna wypłaca pieniądze i oddaje kartę. Wracamy, płacimy, po czym możemy już spokojnie iść zwiedzić miasto.