Boliwijskie początki

Opublikowano: 24.01.2024 o 22:41 przez mat w Argentyna, Boliwia, Naokoło świata

Większa część trasy naszego autobusu wiedzie przez Argentynę. Nasz przewoźnik to firma boliwijska, autobus jest porządny, stosunkowo nowy, klimatyzacja działa akurat – nie jest ani zbyt ciepło, ani zbyt zimno. Jedyna rzecz, do której mógłbym się przyczepić, to że bardzo długo wyświetlano filmy – jest już grubo po północy, człowiek chce zasnąć, a nad siedzeniami świecą ekrany z dosyć głupimi filmami. Na szczęście są bez dźwięku, tylko z napisami po hiszpańskiu. Chyba jedynym sensownym rozwiązaniem jest założenie opasek na oczy (takich, jakie używa się w samolotach). Kiedy w końcu udaje mi się zasnąć, dojeżdżamy do przejścia granicznego. Wszyscy pasażerowie muszą wysiąść z autobusu i ustawić się w kolejce. Na szczęście nie musimy wypełniać żadnych deklaracji wjazdowych (nasz przewoźnik robi to za nas), cieszy też fakt, że wyjazdowa odprawa argentyńska i wjazdowa odprawa boliwijska są dokonywane w jednym pomieszczeniu, urzędnicy obydwu krajów siedzą dosłownie biurko w biurko. Tym razem nie dostajemy stempli wyjazdowych z Argentyny (tak samo jak nie dostaliśmy stempli wjazdowych do tego kraju), za to w naszych paszportach pojawiają się wjazdowe pieczątki boliwijskie. Cała odprawa niestety wlecze się niemiłosiernie, więc dopiero po kilkudziesięciu minutach wracamy do autobusu i ruszamy w dalszą drogę.

Na dworzec w miejscowości Tarija docieramy 8 stycznia, chwilę przed godziną 8 rano. Na szczęście jest tu bankomat, wyciągamy trochę bolivianos, po czym wsiadamy w taksówkę i jedziemy do naszego wynajętego mieszkania. Dworzec jest stosunkowo nowy, najwyraźniej wybudowano go tam, gdzie akurat było miejsce, czyli na obrzeżach miasta – jest dalej od centrum niż lotnisko! W naszym mieszkaniu poprzedniej nocy nie było gości, więc możemy się wprowadzić przed 9 rano, a nie, jak zwykle bywa w tego typu miejscach, dopiero po południu. Po słabo przespanej nocy odmawiam wyjścia w poszukiwaniu kawiarni (i śniadania), tylko od razu kładę się do łóżka, próbując odespać.

Odsypianie średnio mi idzie, między innymi dlatego, że trafiliśmy na wyjątkową falę upałów – Tarija położona jest na wysokości ok. dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, a i tak temperatura w cieniu wynosi ponad 30 stopni. Pani, która przekazała nam klucze do mieszkania mówi, że nie pamięta takich upałów. Nasze mieszkanie jest położone na najwyższym piętrze, ma też duże, skierowane w stronę słońca okna, więc wewnątrz szybko robi się gorąco.

Kiedy już wstaję, idziemy w stronę rynku, gdzie znajdujemy całkiem niezłą i przystępną cenowo restaurację. Po obiedzie próbujemy się jeszcze zorientować, czy tutejsze biura podróży nie organizują jednodniowych lub półdniowych wycieczek – ale znajdujemy tylko kartkę na drzwiach jednej z kawiarni, a na kartce odnośnik do strony biura podróży na facebooku. Wieczorem jeszcze szybkie pranie (a nawet dwa, bo polar o bagiennym zapachu na wszelki wypadek piorę oddzielnie) – tutaj upał pomaga, pranie wysycha błyskawicznie, cieszę się też z sukcesu w kwestii polaru – udaje mi się pozbyć niechcianych zapachów.

9 stycznia po śniadaniu idziemy na spacer w stronę rzeki Gwadalkiwir – podobno rzekę tak nazwano, ponieważ przypominała swoją hiszpańską imienniczkę, ale ani okolica nie przypomina Sewilli, ani rzeka, płytka i kamienista, nie wygląda jak ta, którą widzieliśmy w Andaluzji. Spacerując przez kładkę dla pieszych widzimy panią, która robi pranie w rzece. W takich momentach bardzo doceniam zdobycze cywilizacyjne (pralka!), z których mogę na co dzień korzystać.

Tymczasem biuro podróży odpowiada na nasze pytanie, więc po po południu jedziemy na wycieczkę w okolice miasta. Zabieramy się razem z będącą na wakacjach boliwijską rodziną z miejscowości Cochabamba – dwiema dorosłymi córkami wraz z rodzicami. Jedziemy zobaczyć zaporę wodną (po jej wybudowaniu w okolicy zaczęto produkować wino, podobno całkiem niezłe), zaraz obok zapory restauracje, stragany z plastikowymi pamiątkami, klimat nieco jak na zaporze w Solinie w latach 90. Dalej wizyta w malowniczym naturalnym kąpielisku w górach, przerwa na jedzenie na stoisku pod gołym niebem, a na koniec jedziemy odwiedzić miejscowość Villa San Lorenzo i tamtejsze muzeum poświęcone boliwijskim bohaterom narodowym.

Możliwość komentowania jest wyłączona.