10 grudnia budzimy się o absurdalnie wczesnej porze, ale przynajmniej możemy potwierdzić że latem jest tu widno dobrze przed szóstą. Pobliska cukiernia otwiera się równo o szóstej, więc jemy tam śniadanie, wracamy do domu po plecaki, zostawiamy klucze i idziemy na dworzec autobusowy. Mamy bardzo dobre połączenie. Przy peronie stoi autobus odjeżdżający o 7.05, obok ten z 7.15, ale my czekamy, bo mamy bilety na 7.10, a ten akurat jest opóźniony. W końcu przyjeżdża, plecaki lądują w bagażniku, a my w fotelach i ruszamy. Krajobrazy wspaniałe, ale trochę przysypiam w drodze. Autobus marki Kinglong, jak się domyślam – chińskiej, ma nieźle działającą klimatyzację, szkoda tylko że absolutnie niepotrzebną o poranku – aż musimy przykryć nogi kurtką żeby się nie przeziębić. Momentami jedziemy bardzo sprawnie, ale są też długie odcinki remontowanej drogi, gdzie poprowadzono równolegle tymczasową drogę gruntową, wzniecamy więc mnóstwo kurzu. Dojeżdżamy do przystanku Laguna Amarga, gdzie sprawdzają nasze, kupione dzień wcześniej przez internet, bilety wstępu do parku narodowego. Dobrze że zrobiliśmy zrzuty ekranu kodów QR, bo w Laguna Amarga internetu brak. Okazuje się też, że musimy przesiąść się w inny autobus (chyba ten z 7.05), żeby móc jechać dalej, do Pudeto. Zmieniamy więc markę Kinglong na Mascarello (na podwoziu marki Scania), nie dość że lepiej sobie radzi na drodze gruntowej – w parku narodowym drogi nie są utwardzone – ale też w środku jest przyjemnie ciepło.
W Pudeto szybko biorę plecak i zajmuję nam miejsce w całkiem już długiej kolejce do promu. Bilety kupuje się po wejściu na prom, nie ma żadnych wcześniejszych rezerwacji, więc wolę nie zwlekać. W końcu około godziny 10.30 przypływa prom, kilka osób wysiada, następnie kolejne grupy osób z kolejki są wpuszczane do środka. Zastanawiamy się, czy starczy dla nas miejsca – udało się, weszliśmy w ostatniej grupie, za nami weszła jeszcze jedna para. Prom odpływa, widzę jak osoby z tej części kolejki, która została na lądzie, z rezygnacją rozkładają jakieś maty i czekają na kolejny kurs.
Po mniej więcej 20 minutach podróży przez jezioro Pehoé przypływamy do przystani Paine Grande. Jest tam schronisko, camping, a także jest to południowo-zachodni kraniec szlaku „W” w Torres del Paine. Zaczynamy nasz obóz wędrowny idąc na północny zachód, w stronę lewego górnego krańca literki W – do lodowca Grey. Mamy do przejścia nieco ponad 11 kilometrów wzdłuż jeziora Grey. Dochodzi południe, więc powinniśmy spokojnie dojść do schroniska. Trasa jest piękna, ale ponieważ formę dopiero zamierzamy mieć, idziemy dłużej, niż pokazują znaki – razem z postojami wychodzi ponad 5 godzin, a nie 3,5. Wszędzie widzimy znaki zakazujące korzystania z kuchenek a nawet palenia tytoniu – to dlatego, że w ostatnich latach wybuchały tu pożary lasu spowodowane przez nieuważnych turystów. Większa część dzisiejszego szlaku biegnie przez obszar pełen zbielałych kikutów wypalonych drzew wystających ponad trawami i niskimi krzewami, na początku trudno było się przyzwyczaić do takiego widoku.
W pewnym momencie trafiamy na punkt widokowy na wzniesieniu, widać z niego bezpośrednio po naszej prawej stronie jezioro, a daleko przed nami – wpadający do jeziora lodowiec.
Chwilę później jesteśmy już w miejscu, które nie zostało dotknięte przez pożar, a za kolejne kilka chwil wśród lasu wyłania się schronisko. Mamy miejsca na piętrowych łóżkach w wieloosobowych pokojach – nasz pokój okazuje się być bardzo przyjemny, jest zaledwie czteroosobowy. W schronisku można zamówić całkiem niezłą pizzę, więc tego dnia nie testujemy jeszcze gotowania naszego ravioli. Po jedzeniu czujemy się jeszcze nieźle, jest wciąż jasno (słońce zachodzi około 22), więc postanawiamy iść zobaczyć lodowiec z bliska. Bez bagażu idzie się bardzo wygodnie, nie ma nikogo poza nami na punkcie widokowym, więc mamy wieczór pod lodowcem tylko dla siebie. Jest cudnie.