Podobno dobrze zapisywać wrażenia – bo bardzo łatwo zapomnieć. Przyleciałem dwa dni temu z San Francisco do Nowej Zelandii. W ten sposób wymazałem sobie z życiorysu 25 listopada 2013 – wsiadłem w samolot wieczorem, 24 listopada, a po 13 godzinach lotu wylądowałem rano, 26 listopada. W samolocie, chyba jeszcze w niedzielę wieczór, obejrzałem fabularyzowany dokument o pierwszym wejściu na Mount Everest. Dawno temu czytałem książkę Tenzinga, jakieś 10 lat temu udało mi być na odczycie Sir Edmunda Hillary’ego w Warszawie – patrzyłem na kolorowe zdjęcia prezentowane w filmie i od razu też widziałem starszego pana opowiadającego o tych samych wydarzeniach.
Auckland przywitało mnie mżawką, pobiegałem sobie z terminalu międzynarodowego do krajowego z dużym plecakiem i resztą rzeczy (po przylocie trzeba odebrać bagaż i przejść kontrolę fitosanitarną), co i tak wiele nie pomogło, nie zdążyłem na swój samolot do Queenstown. Na szczęście miłe panie stwierdziły że to przez to, że lot z San Francisco się spóźnił, więc bez problemu poleciałem następnym, trzy godziny później. Lot z północy na południe Nowej Zelandii podobno potrafi być bardziej malowniczy, kiedy jest mniej chmur, ale nie narzekam – udało mi się zobaczyć kilka dolin, trochę wybrzeża, a nawet któreś ze szczytów Alp Południowych przebiły się przez chmury. Lądowanie w Queenstown jest bardzo ciekawym przeżyciem – lotnisko umieszczone jest pomiędzy dwoma jeziorami, a do lądowania podchodzi się lecąc wzdłuż doliny. Przez dłuższą chwilę (przynajmniej takie miałem wrażenie) leci się mając po obydwu stronach samolotu zbocza gór, samo lotnisko malutkie, bardziej pasujące do małych, kilkumiejscowych samolotów, a nie do B737. Z samolotu wychodzi się na płytę lotniska, a potem idzie się dalej do terminalu.
Tego samego dnia musiałem dojechać do Te Anau, mniej więcej 170 km od Queenstown, gdzie miałem zarezerwowane dwie noce. Droga niesamowita (jak większość dróg, którymi na razie tutaj jechałem), najpierw prowadzi wzdłuż jeziora wśród gór. Zatrzymałem się na jednym z pierwszych punktów widokowych – słońce bardzo wysoko, dosyć chłodny wiatr momentami przynoszący zapach kwitnących kwiatów, a do tego widok na krajobrazy z Władcy Pierścieni. Dalej wzdłuż drogi sporo pastwisk (głównie owce, ale widać że hodują tam też i krowy, oraz czasem widziałem za dużo wyższym płotem coś, co przypominało jelenie), czasem jakieś jezioro. W Te Anau nocleg, szybko poszedłem spać zmęczony po przebytej drodze. Następnego dnia rano pobudka przed 7, tak żeby w miarę szybko wyjechać w dalszą drogę do fiordu Milford Sound. Kolejna niesamowita droga przez góry, las deszczowy, inne rośliny, inne zapachy, inne odgłosy ptaków, nawet inne ptaki, w tym górskie papugi Kea. Przed samym Milford przejeżdża się przez tunel Homera (niestety nie jest on nazwany na cześć poety, dziewiętnastowieczny pomysłodawca zbudowania tunelu się tak nazywał), przy czym przed tunelem trzeba czekać na zmianę świateł – ruch odbywa się wahadłowo. Po drodze tyle razy zatrzymywałem się na zdjęcia, że ledwo zdążyłem na mój rejs – zwłaszcza że dopiero na miejscu zorientowałem się, że od parkingu trzeba jeszcze 10 minut iść do przystani.
Rejs trwał chyba niecałe 2 godziny, opłynęliśmy cały fiord, zobaczyłem Morze Tasmana, foki, wodospady. Akurat była bardzo ładna pogoda, co rzadko się tam zdarza, przez rok spada tam blisko 7 metrów deszczu na metr kwadratowy. W przewodniku piszą, że podczas deszczu jest tam też bardzo ładnie, jest dużo więcej wodospadów spływających ze zboczy gór schodzących do wody – ale kiedy nie padało, przynajmniej widziałem czubki gór, a wodospadów kilka też było. Do jednego z nich podpłynęliśmy na tyle blisko, że można było odbyć zimny, intensywny prysznic. Na statku spotkałem kilka osób z Polski, w drodze na wesele w Australii, więc przy okazji odwiedzili wyspy Fiji i Nową Zelandię. Trochę się zdziwili, kiedy pod koniec rejsu odezwałem się do nich po polsku.
Do Te Anau wracałem już jadąc nieco spokojniej, mogąc się zatrzymać w kolejnych miejscach po drodze. Z ciekawostek – część mostów wzdłuż drogi jest bardzo wąska, jednokierunkowa, po minięciu wąskiego gardła bardzo się przydają strzałki namalowane na drodze, mówiące po której stronie jechać. Na początku chciałem z przyzwyczajenia wrócić na prawą stronę drogi, a nie na obowiązującą w Nowej Zelandii lewą. Poza tym do ruchu lewostronnego można się przyzwyczaić, fajnie jest na początku po prostu jechać za kimś (zwłaszcza na skrzyżowaniach, w szczególności na rondach jest to bardzo przydatne). Nauczyłem się już wyprzedzać – na szczęście ruch na południowej wyspie jest niewielki, więc rzadko kiedy jedzie coś z przeciwka. Skrzynię biegów wypożyczone auto ma automatyczną, trochę to pomaga, chociaż myślę że teraz już bym sobie poradził z normalną zmianą biegów.
Dzisiaj rano pojechałem z Te Anau do Manapouri, nad kolejne jezioro. Bardzo ładne miejsce, przy okazji jest to też elektrownia wodna, zapewniająca chyba 25% zapotrzebowania Nowej Zelandii na energię elektryczną. Co ciekawe – nie spiętrzono dodatkowo wody (chociaż były takie plany), elektrownia działa zachowując naturalny poziom wody w jeziorze. Nad jeziorem spotkałem starszego pana, który opowiedział trochę historii miejscowości (jego pradziadowie zbudowali pierwszy budynek w Manapouri), nie mówiąc o historii jego własnego rodu Murrell – jego przodkowie pochodzili ze Skandynawii, w 1066 roku byli w Normandii, skąd z Wilhelmem Zdobywcą trafili na Wyspy Brytyjskie.
Z Manapouri nieco okręzną drogą pojechałem z powrotem do Queenstown – tym razem bardzo spokojnie, zwiedzając, przy okazji starając się oszczędzać paliwo. Przez ostatnie dwa dni (około 450 km) zużycie wyniosło około 6,5 l/100 km – całkiem nieźle jak na dziesięcioletniego Nissana Sunny. Obok lotniska jest supermarket, tam zakupy (w tym pięciopak płyt Chrisa Rea za w sumie 20 dolarów NZ – bardzo mi się przyda w aucie, bo radio działa tak sobie w górach, kabla do podłączenia mp3 lub telefonu nie ma gdzie przypiąć, zostają CD). Odwiedziłem jeszcze Arrowtown, dawne miasto poszukiwaczy złota, a na koniec dojechałem przez kolejną piękną drogę przez góry do Wanaka. Ośrodek wypoczynkowy Altamont Lounge prowadzą przemili starsi państwo, jest czysto, wszystko jest świetnie zorganizowane, chętnie pomogą z wyborem – czy gdzieś się przejść, a może przejechać na rowerze. W lodówce mam półkę podpisaną numerem pokoju, dodatkowo mam też tak samo opisaną szafkę w kuchni na rzeczy, które nie potrzebują schłodzenia. Co do roweru – usłyszałem że normalnie pobierają opłatę za wypożyczenie, ale może dla „nice young man” uda się pożyczyć bezkosztowo 🙂
0
Musisz się zalogować aby móc komentować.