Na rynku w Tupizie trwa impreza (a może i manifestacja) stowarzyszenia niewielkich sprzedawców liści koki. Są transparenty, jest też muzyka (piosenka z refrenem o tym, że koka to nie kokaina, koka to święte liście). W Boliwii liście koki można kupić na każdym rogu, ich żucie pomaga w utrzymaniu koncentracji, pomaga też na chorobę wysokościową, popularna jest też mate de coca – herbatka z zalewanych gorącą wodą liści. Przez chwilę przyglądamy się, słuchamy muzyki, ale zaraz idziemy dalej.

Przypadkowo odwiedzamy, znajdujące się niedaleko rynku, muzeum miejskie (Museo Municipal de Tupiza). Wstęp jest darmowy, trzeba tylko wpisać imię, nazwisko i kraj pochodzenia do księgi gości – jeśli dobrze zrozumiałem, dzięki temu muzeum otrzymuje dotację na swoją działalność. Samo muzeum to pomieszczenie rozmiarów sali lekcyjnej, dosyć gęsto zastawione pamiątkami historycznymi. Są stare mapy, mundury, radioodbiorniki, projektory kinowe, maszyny do pisania, ale dopiero daleko w kącie pomieszczenia jest się niespodzianka. W gablocie znajdują się dwie ludzkie czaszki, trochę kości, rewolwery, zegarek, stare banknoty, papierośnica i kilka innych drobiazgów, a obok nich zdjęcia i informacje o gangu Butcha Cassidy’ego. Ciężko stwierdzić, czy czaszki w muzeum faktycznie należały do Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida – wiadomo, że obydwaj faktycznie uciekli w 1901 z USA do Argentyny, prawdopodobnie spędzili kilka lat w Patagonii hodując bydło. W 1905 zostali wyśledzeni przez detektywów Agencji Pinkertona. Niedługo później Sundance Kid popłynął razem ze swoją partnerką Ettą Place do USA, po czym wrócił sam do Chile, gdzie dołączył do Butcha Cassidy’ego. W 2022 odkryto dokumenty świadczące o tym, że 21 sierpnia 1905 w domu uciech w chilijskim porcie Antofagasta Sundance Kid, używający nazwiska Frank Boyd, zastrzelił policjanta. Dzięki pomocy wicekonsula USA został zwolniony z aresztu, po czym razem z Butchem Cassidym uciekli do Argentyny. Nie pozbyli się jednak kłopotów, wręcz przeciwnie, po kolejnym napadzie na bank musieli uciekać jeszcze dalej, tym razem do Boliwii. 3 listopada 1908, niedaleko od położonej kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Tupizy miejscowości San Vicente Canton, dwóch zamaskowanych Amerykanów napadło na kuriera z wynagrodzeniem dla górników z miejscowej kopalni. Niedługo po tym dwaj Amerykanie zatrzymali się u gospodarza z San Vicente. Ten powziął wątpliwości wobec swoich gości – mieli muła ze znakiem świadczącym o tym, że należy do jednej z okolicznych kopalni. Powiadomił władze, a wieczorem 6 listopada dom, w którym przebywali podejrzani, został otoczony. Wywiązała się strzelanina, w wyniku której nad ranem 7 listopada 1908 roku dwaj Amerykanie zginęli. Podejrzewa się, że byli to Butch Cassidy i Sundance Kid. Policja nie była jednak w stanie zidentyfikować ofiar, zabici zostali pochowani na miejscowym cmentarzu. W 1991 dokonano ekshumacji, ale wciąż nie udało się ustalić, kto został pochowany 83 lata wcześniej. Z jakiegoś powodu szczątków nie pochowano ponownie, ale wystawiono je w muzeum miejskim w Tupizie.

Butch Cassidy i Sundance Kid długo byli zapomniani, aż do roku 1969, kiedy powstał film z Paulem Newmanem i Robertem Redfordem. Ciężko stwierdzić, kto faktycznie zginął w strzelaninie w Boliwii w listopadzie 1908 – są hipotezy mówiące o tym, że Butch Cassidy i Sundance Kid wrócili do USA, gdzie żyli pod zmienionymi nazwiskami jeszcze do lat 20. czy 30. XX wieku. Niezależnie od ich losów, mam wrażenie, że nie wiedzieć czemu, po raz kolejny przypadkowo trafiamy w naszych podróżach na miejsca z nimi związane. Podczas naszej podróży po USA w 2019 pewnego dnia rano odwiedziliśmy ghost town Grafton, w którym kręcono wiele scen z filmu, zaś wieczorem, zupełnym przypadkiem zobaczyliśmy rodzinny dom Butcha Cassidy’ego niedaleko miejscowości Circleville. Do tego 3 dni później jechaliśmy koleją Durango – Silverton, która w filmie grała w scenach napadu na pociąg. Teraz, równie przypadkowo, zobaczyliśmy ekspozycję o panach B.C i S.K. w niewielkim mieście w Boliwii..

Do Tupizy

Opublikowano: 5.02.2024 o 5:12 przez mat w Boliwia, Naokoło świata

Naszym następnym przystankiem jest Tupiza. Nie jesteśmy pewni jak tam jechać – internet mówi, żeby jechać z przesiadką w Potosí, ale przewodnik, z którym byliśmy na wycieczce, przekonał nas, żeby jechać bezpośrednio. Udaje nam się znaleźć firmę, która jeździ bezpośrednio do Tupizy, co lepsze – autobus jedzie za dnia, możemy więc podziwiać widoki, nie zarywamy też niepotrzebnie nocy.

10 stycznia wymeldowujemy się z naszego mieszkania i bierzemy taksówkę na dworzec autobusowy. W Boliwii samochody z reguły pochodzą z rynku wtórnego z innych krajów, dosyć często widać pojazdy sprowadzane z Japonii (albo innych krajów z ruchem lewostronnym). Z reguły japońską przeszłość auta można poznać po tym, że wycieraczki pozostają bez zmian (czyli że lepiej czyszczą prawą stronę), ale już całe wnętrze, łącznie z deską rozdzielczą, jest przerabiane na takie jak w ruchu prawostronnym. Nasza taksówka najwyraźniej była przerobiona w najprostszy możliwy sposób, więc wskaźniki zostały po prawej stronie kokpitu, a na lewo przeniesiona została tylko kierownica, gaz, hamulec i sprzęgło.

udaje nam się kupić bilety na autobus, kupujemy też bilety dworcowe. Właściwie na każdym dworcu w Boliwii należy kupić dodatkowy bilet, z reguły za 2 bolivianos, który jest sprawdzany, kiedy autobus wyjeżdża z dworca. Nie jest to więc bilet peronowy, bo nie jest wliczony w cenę biletu na podróż. Ciężko powiedzieć, czemu ma to służyć, na pewno kilka osób ma dzięki temu, może niezbyt potrzebną, ale pracę.

Autobus zostaje podstawiony z opóźnieniem, ale nikt się tym nie przejmuje. Oddajemy nasze bagaże i zajmujemy miejsca. Od razu przypomina nam się nasza autobusowa podróż przez Paragwaj sprzed kilku lat – nasz pojazd jest podobnie zakurzony, zarówno na zewnątrz jak i w środku, chociaż siedzenia są chyba w nieco lepszym stanie. Ruszamy na północ, a po chwili droga kieruje się na zachód. Jedziemy trasą F1, tą samą, którą jechalibyśmy do Potosí. Asfaltowa nawierzchnia wiedzie nas serpentynami coraz wyżej i wyżej, po pewnym czasie sprawdzam w telefonie, że znajdujemy się już na wysokości ponad trzech tysięcy metrów. Zjeżdżamy do miejscowości San Juan del Oro, gdzie mamy dłuższy postój – można nieco się odświeżyć czy zjeść w przydrożnym barze. Do autobusu wsiadają nowi pasażerowie, już wydaje się, że ktoś będzie musiał jechać na stojąco, ale kierowca pomaga wszystkim znaleźć siedzenia (domyślam się, że jest z tym związany fakt, że dzieci opuszczają oddzielne miejsca i siadają na kolanach rodziców). Ruszamy, ale jedziemy już nie asfaltem, a gruntową drogą o numerze F20. Po chwili zaczyna nam chrzęścić w zębach – nasze miejsca są z tyłu, więc przez otwarte okna sypie się na nas sporo kurzu wzniecanego przez koła. Mozolnie wjeżdżamy kolejnymi serpentynami – najwyższy punkt trasy to ponad 4200 metrów nad poziomem morza. Dalej musimy wytracić wysokość – Tupiza leży 1200 metrów niżej – w końcu około godziny 16 meldujemy się na dworcu.

Nie mamy zarezerwowanego noclegu, miasto jest niewielkie, a w przewodniku jest kilka polecanych miejsc, więc postanawiamy sprawdzić, gdzie będzie się nam najbardziej podobało. Idziemy przez miasto, przy okazji trochę zwiedzając. Nawierzchnia większości ulic wykonana jest z sześciokątnych płyt betonowych (trylinki), kiedy widzę Fiata 125 (bez „p” – bo nie nasz, a produkowany w Argentynie) kombi, mam wrażenie że równie dobrze mógłbym właśnie być w miasteczku gdzieś w Polsce.

Nie przekonuje nas pierwszy hotel, który odwiedzamy, ale kolejny jest już całkiem przyzwoity. Zostajemy tam na noc, a następnego dnia, po śniadaniu, decydujemy się przedłużyć pobyt o jeszcze jedną noc. Przy hotelu działa również polecane w przewodniku biuro podróży, gdzie pytamy o kilkudniowe wycieczki dżipem przez pustynię i słone jezioro do Uyuni. Bardzo miła pani tłumaczy nam dokładnie plan, mówi też, że wciąż są miejsca na jutro (12 stycznia). Na wszelki wypadek sprawdzamy jeszcze kilka okolicznych biur podróży, ale albo nie mają miejsc na jutro, albo pracownicy wydają się zupełnie niechętni, żeby cokolwiek nam o oferowanej przez nich wycieczce opowiedzieć. Wracamy więc do Tupiza Tours i rezerwujemy wyjazd na następny dzień. Jeszcze wycieczka do bankomatu (bo przy płatności kartą doliczana jest dodatkowa prowizja rzędu 5% – to więcej, niż kosztuje nas wypłata z bankomatu), trochę klikania – bo bankomat nie pozwala na jednorazową wypłatę całej sumy, oraz chwila strachu – urządzenie w którymś momencie zawiesza się, pojawia się niebieski ekran, ale o dziwo pomaga naciśnięcie przycisku cancel, w końcu wtedy maszyna wypłaca pieniądze i oddaje kartę. Wracamy, płacimy, po czym możemy już spokojnie iść zwiedzić miasto.

Boliwijskie początki

Opublikowano: 24.01.2024 o 22:41 przez mat w Argentyna, Boliwia, Naokoło świata

Większa część trasy naszego autobusu wiedzie przez Argentynę. Nasz przewoźnik to firma boliwijska, autobus jest porządny, stosunkowo nowy, klimatyzacja działa akurat – nie jest ani zbyt ciepło, ani zbyt zimno. Jedyna rzecz, do której mógłbym się przyczepić, to że bardzo długo wyświetlano filmy – jest już grubo po północy, człowiek chce zasnąć, a nad siedzeniami świecą ekrany z dosyć głupimi filmami. Na szczęście są bez dźwięku, tylko z napisami po hiszpańskiu. Chyba jedynym sensownym rozwiązaniem jest założenie opasek na oczy (takich, jakie używa się w samolotach). Kiedy w końcu udaje mi się zasnąć, dojeżdżamy do przejścia granicznego. Wszyscy pasażerowie muszą wysiąść z autobusu i ustawić się w kolejce. Na szczęście nie musimy wypełniać żadnych deklaracji wjazdowych (nasz przewoźnik robi to za nas), cieszy też fakt, że wyjazdowa odprawa argentyńska i wjazdowa odprawa boliwijska są dokonywane w jednym pomieszczeniu, urzędnicy obydwu krajów siedzą dosłownie biurko w biurko. Tym razem nie dostajemy stempli wyjazdowych z Argentyny (tak samo jak nie dostaliśmy stempli wjazdowych do tego kraju), za to w naszych paszportach pojawiają się wjazdowe pieczątki boliwijskie. Cała odprawa niestety wlecze się niemiłosiernie, więc dopiero po kilkudziesięciu minutach wracamy do autobusu i ruszamy w dalszą drogę.

Na dworzec w miejscowości Tarija docieramy 8 stycznia, chwilę przed godziną 8 rano. Na szczęście jest tu bankomat, wyciągamy trochę bolivianos, po czym wsiadamy w taksówkę i jedziemy do naszego wynajętego mieszkania. Dworzec jest stosunkowo nowy, najwyraźniej wybudowano go tam, gdzie akurat było miejsce, czyli na obrzeżach miasta – jest dalej od centrum niż lotnisko! W naszym mieszkaniu poprzedniej nocy nie było gości, więc możemy się wprowadzić przed 9 rano, a nie, jak zwykle bywa w tego typu miejscach, dopiero po południu. Po słabo przespanej nocy odmawiam wyjścia w poszukiwaniu kawiarni (i śniadania), tylko od razu kładę się do łóżka, próbując odespać.

Odsypianie średnio mi idzie, między innymi dlatego, że trafiliśmy na wyjątkową falę upałów – Tarija położona jest na wysokości ok. dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, a i tak temperatura w cieniu wynosi ponad 30 stopni. Pani, która przekazała nam klucze do mieszkania mówi, że nie pamięta takich upałów. Nasze mieszkanie jest położone na najwyższym piętrze, ma też duże, skierowane w stronę słońca okna, więc wewnątrz szybko robi się gorąco.

Kiedy już wstaję, idziemy w stronę rynku, gdzie znajdujemy całkiem niezłą i przystępną cenowo restaurację. Po obiedzie próbujemy się jeszcze zorientować, czy tutejsze biura podróży nie organizują jednodniowych lub półdniowych wycieczek – ale znajdujemy tylko kartkę na drzwiach jednej z kawiarni, a na kartce odnośnik do strony biura podróży na facebooku. Wieczorem jeszcze szybkie pranie (a nawet dwa, bo polar o bagiennym zapachu na wszelki wypadek piorę oddzielnie) – tutaj upał pomaga, pranie wysycha błyskawicznie, cieszę się też z sukcesu w kwestii polaru – udaje mi się pozbyć niechcianych zapachów.

9 stycznia po śniadaniu idziemy na spacer w stronę rzeki Gwadalkiwir – podobno rzekę tak nazwano, ponieważ przypominała swoją hiszpańską imienniczkę, ale ani okolica nie przypomina Sewilli, ani rzeka, płytka i kamienista, nie wygląda jak ta, którą widzieliśmy w Andaluzji. Spacerując przez kładkę dla pieszych widzimy panią, która robi pranie w rzece. W takich momentach bardzo doceniam zdobycze cywilizacyjne (pralka!), z których mogę na co dzień korzystać.

Tymczasem biuro podróży odpowiada na nasze pytanie, więc po po południu jedziemy na wycieczkę w okolice miasta. Zabieramy się razem z będącą na wakacjach boliwijską rodziną z miejscowości Cochabamba – dwiema dorosłymi córkami wraz z rodzicami. Jedziemy zobaczyć zaporę wodną (po jej wybudowaniu w okolicy zaczęto produkować wino, podobno całkiem niezłe), zaraz obok zapory restauracje, stragany z plastikowymi pamiątkami, klimat nieco jak na zaporze w Solinie w latach 90. Dalej wizyta w malowniczym naturalnym kąpielisku w górach, przerwa na jedzenie na stoisku pod gołym niebem, a na koniec jedziemy odwiedzić miejscowość Villa San Lorenzo i tamtejsze muzeum poświęcone boliwijskim bohaterom narodowym.

Salta na spokojnie

Opublikowano: 24.01.2024 o 22:34 przez mat w Argentyna, Naokoło świata

Potrzebujemy jeszcze kilku dni, żeby nieco odpocząć, ułożyć sobie w głowie nasze ostatnie przygody, oraz ustalić, co będziemy robić w Boliwii w kolejnych tygodniach. Bardzo sobie chwalimy nasze nowe miejsce pobytu. Dzielnica jest willowa, położona z grubsza pomiędzy aleją Dwustulecia Bitwy o Saltę, a wzgórzem św. Bernarda. Jest stosunkowo blisko centrum, ale spokojnie i cicho. Ulice nie dość, że są szersze, oraz mają sensownej szerokości chodniki, to jeszcze ruch na nich jest mniejszy, nie przejeżdżają też co chwilę autobusy zostawiające za sobą kłęby czarnego dymu. Spacerując w stronę centrum znajdujemy kilka bardzo dobrych i niedrogich restauracji, albo z włoskim jedzeniem, albo z daniami mięsnymi (nie wiem ile razy już pisałem, że argentyńskie steki są genialne!), za to w drugą stronę mamy kawiarnię, która tak nam się spodobała, że przez kilka dni codziennie przychodzimy tam na śniadanie.

3 stycznia idziemy na stosunkowo krótki spacer, głównie po to, żeby odwiedzić dworzec autobusowy i zorientować się, jakie mamy opcje dalszej podróży do Boliwii. Ponieważ mamy sporo czasu, idziemy okrężną drogą, ulicą przytuloną do samego wzgórza św. Bernarda. W poprzednich dniach, a także poprzedniej nocy sporo padało, więc bocznymi ulicami płyną gdzieniegdzie strumyki – wzgórze pokryte jest lasem, który przez dłuższą chwilę oddaje nadmiar wody. Kiedy kończy się chodnik po jednej stronie ulicy, nieopatrznie stawiam nogę w środek płynącej strużki i wtedy orientuję się, że jest bardzo ślisko, woda naniosła warstewkę bardzo śliskiego błota. Moje orientowanie się wygląda z grubsza tak, że przewracam się i ląduję bokiem w wodzie i błocie. Na szczęście nic nie złamałem, mam tylko siniaki na prawej ręce – dobrze, że w podstawówce przez chwilę chodziłem na zajęcia judo (o ile pamiętam, głównie uczyliśmy się tam jak bezpiecznie upadać, na szczęście takie rzeczy pamięta się jak jazdę na rowerze). Na dworzec przychodzę nieco zabłocony, wycieczka kończy się częściowym sukcesem – dowiadujemy się, jaka firma jeździ bezpośrednio do Boliwii, ale kolejka jest na tyle długa, że resztę informacji znajdujemy w międzyczasie w internecie.

Wieczorem robię ręczne pranie (w naszym mieszkaniu niestety nie ma pralki) – udaje się doprać błoto z mojej bluzy, ale bagienny zapaszek pozostanie aż do momentu, kiedy będziemy mogli skorzystać z prawdziwej pralki. Po przygodach tego dnia dochodzimy do wniosku, że potrzebujemy nieco więcej odpoczynku, więc decydujemy się zostać w mieście aż do 7 stycznia.

Następne kilka dni spędzamy w wakacyjnym nastroju. Jest gorąco, chodzimy do muzeów (Antopologii i Ciencias Naturales), robimy zakupy, a także podejmujemy decyzję o kupnie biletów na bezpośredni przejazd autobusem do Boliwii 7 stycznia wieczorem. Początkowo chcieliśmy kupić bilety na dworcu, ale akurat w kasie naszego przewoźnika nie przyjmują płatności kartą. Nie chcemy wymieniać kolejnych dolarów u cinkciarza, więc ostatecznie kupujemy bilet przez internet – wprawdzie trzeba zapłacić prowizję, ale jest to dla nas wygodniejsze rozwiązanie.

Inną opcją byłaby podróż kombinowana – lokalnym autobusem do miasta przy granicy, dalej taksówką do przejścia granicznego, pieszo przez granicę, kolejną taksówką do boliwijskiego dworca i dalej boliwijskim autobusem. Byłoby taniej, ale obawiamy się, że to zbyt dużo zabawy, zwłaszcza kiedy mamy sporo bagażu.

7 stycznia robimy sobie jeszcze ostatni spacer po Salcie, po czym jedziemy na dworzec i o 22 ruszamy nocnym autobusem do Boliwii.

Samochodem do Cafayate

Opublikowano: 17.01.2024 o 0:37 przez mat w Argentyna, Naokoło świata

28 i 29 grudnia spędzamy w Salcie nabierając sił i planując co dalej. Trochę chodzimy po mieście, trochę narzekamy na nasz hotel – wprawdzie położony w centrum, ale nasz pokój jest mały i duszny, z oknem na wewnętrzny korytarz/patio, więc głośna klimatyzacja musi chodzić całą noc. Decydujemy się wynająć samochód na kilka dni i zwiedzić okolice na własną rękę. Tempo zorganizowanej wycieczki, na której byliśmy, było zdecydowanie za duże, więc tereny na południe od Salty zwiedzimy wolniej.

Jest czas świąteczno-noworoczny, więc ciężko znaleźć wypożyczalnię, w której będą dostępne samochody, udaje się jednak zrobić rezerwację w Avis. 30 grudnia jedziemy na lotnisko (bo tam jest wypożyczalnia), a w biurze wypożyczalni niespodzianka – moja rezerwacja została anulowana! Szkoda że nawet nie pofatygowali się wysłać maila.. Kiedy pytam się o powód anulowania rezerwacji, pracownik mówi że po prostu nie mają samochodu, który rezerwowałem. Dodaje też, że mają inny, tylko o 50% drożej! Korzystałem z wielu wypożyczalni i zawsze, kiedy nie było samochodu, jaki zarezerwowałem, dostawałem inny w tej samej cenie. Ponieważ mieliśmy już zarezerwowany nocleg, a inne wypożyczalnie były jeszcze droższe, poddaję się szantażowi i wypożyczam drożej.

Z godzinnym opóźnieniem wyjeżdżamy z Salty i jedziemy w stronę miejscowości San Carlos niedaleko Cafayate. Po raz pierwszy prowadzę samochód w jakimkolwiek kraju Ameryki Południowej i muszę przyznać, że sposób jazdy miejscowych kierowców jest dosyć specyficzny. Ograniczenia prędkości są jedynie luźną wskazówką, a podwójna ciągła linia najwyraźniej nie zabrania wyprzedzania, jedynie pokazuje gdzie jest środek drogi. Pierwsza część trasy wiedzie przez wioski, czasem widzimy gauchos ubranych jak za dawnych lat – kapelusz z szerokim rondem, koszula biała lub w kratę i dżinsy, w jednej z miejscowości zatrzymujemy się na całkiem niezły i tani obiad. Dalsza część drogi biegnie przez bardzo malowniczą Quebrada de Cafayate, zatrzymujemy się zobaczyć nieużywany już most znany z filmu Dzikie Historie, kilkadziesiąt kilometrów dalej zwiedzamy formacje skalne Garganta del Diablo oraz Anfiteatro. Pod koniec dnia mamy trochę przygód z nawigacją, więc dosyć późno docieramy na miejsce.

Nasz pensjonat nazywa się La Casa de Los Vientos – Dom Wiatrów. Prowadzą go przemili państwo, widać że wkładają dużo serca w swoją pracę. Otwarte patio z roślinami i drzewami otoczone jest przez parterowe budynki zbudowane z Adobe – cegły z suszonej gliny ze słomą. W trakcie naszego pobytu nie ma zbyt wielu gości, więc bez pytania dostajemy nieco większy pokój, niż zarezerwowaliśmy. Ostatnie śniadanie w roku bardzo dobre – kawa, herbata, sok, domowe przetwory, zwykły chleb, oraz ciepły pan casero salteño – domowy, płaski chlebek z różnych rodzajów mąki.

Po śniadaniu jedziemy do Cafayate – po drodze zwiedzamy winnicę i kupujemy lokalne wino. Jestem ciekawy, jak zmieniło się miasteczko przez kilkanaście lat od mojej poprzedniej wizyty. Nie mogę uwierzyć oczom jak wielu turystów widzę, ile samochodów na ulicach, ile nowych restauracji się pojawiło. Wydaje się, że sezon turystyczny w pełni – widzimy nie tylko samochody na argentyńskich numerach, ale też potrafią stać obok siebie auta z Boliwii i z Brazylii. Upał nie pomaga w zwiedzaniu miasta, więc po obiedzie jedziemy po raz kolejny odwiedzić Quebradę de Cafayate. W pełnym słońcu okolica przypomina nam parki narodowe stanów Utah czy Arizona, w szczególności park Capitol Reef.

Noc sylwestrową spędzamy bardzo spokojnie w pensjonacie. Możemy za to stosunkowo wcześnie zacząć dzień – śniadanie jest jeszcze lepsze niż poprzednie (dodatkowo dostaliśmy owoce). Lenimy się przez kilka godzin, w końcu jedziemy do Cafayate, znajdujemy czynną restaurację, następnie jedziemy do preinkaskich ruin Quilmes. Nie pamiętam, czy w 2007 roku było tam muzeum, teraz można się dowiedzieć o ludach, które zamieszkiwały okolicę, o tym jak strasznie potraktowali ich Hiszpanie – cała ludność została przesiedlona w okolice Buenos Aires, szli tam w niewoli cały rok.. Zwiedzamy ruiny, całe porośnięte wielkimi kaktusami, po czym wracamy do San Carlos.

2 stycznia bardzo trudno było się nam pożegnać z państwem którzy prowadzą pensjonat, tak dobrze nam się rozmawia. W końcu ruszamy – musimy oddać samochód do godziny 14. W ostatnich dniach padało, więc droga nie jest zbyt łatwa, trzeba powoli przejeżdżać przez kałuże, ale udaje się bez problemów dojechać z kilkunastominutowym zapasem. Potem znów taksówka z lotniska do miasta, na szczęście za dnia nie musimy czekać. Nasz nowy nocleg jest w części miasta niedaleko wzgórza św. Bernarda – blisko centrum, blisko Muzeum Antropologii, ale okolica jest dużo spokojniejsze i spokojniejsza niż samo centrum.

Salta i okolice

Opublikowano: 16.01.2024 o 22:38 przez mat w Argentyna, Naokoło świata

26 grudnia zwiedzamy miasto Salta i próbujemy ustalić nasze następne kroki. Miasto nie zmieniło się za bardzo od mojego poprzedniego pobytu w 2007 roku. Główna róznica to fakt, że zupełnie nie opłaca się korzystać się z bankomatów, bo nie dość że kurs (nawet ten przeznaczony dla turystów) gorszy, to jeszcze bankomaty doliczają sporą prowizję. Dużo lepiej wymienić dolary u cinkciarza (albo w antykwariacie). Mamy wrażenie, że policja nie tylko przymyka oko na cinkciarzy, ale nawet pilnuje żeby nie oszukiwali turystów. Z ciekawości sprawdzam stare wyciągi bankowe – w 2007 roku w Salcie wyjąłem z bankomatu 150 pesos, które bank przeliczył mi na 140 złotych. Teraz 1000 pesos to nieco ponad 4 złote..

Salta

W mieście wciąż jest dużo bardzo przyjemnych kawiarni i restauracji, zwiedzamy też muzea. Najciekawsze jest muzeum archeologii wysokogórskiej MAAM, w którym dowiadujemy się bardzo dużo o kulturze Inków, kulturach preinkaskich, a na koniec wchodzimy do sali w której eksponowana jest jedna z trzech znajdujących się w muzeum mumii dzieci. Dzieci zostały zaprowadzone na wysokość 6700 metrów na wulkan Llullaillaco, gdzie zostały złożone jako żywe ofiary. Co kilka miesięcy zmieniana jest mumia, która jest eksponowana, podczas naszej wizyty zobaczyliśmy La niña del rayo (pol. Dziecię Pioruna), mumię sześcioletniej dziewczynki, której zwłoki zostały uszkodzone przez uderzenie pioruna.

Wczesnym rankiem 27 grudnia jedziemy na wycieczkę z biurem podróży. Kierujemy się na północ, mijamy miejscowość Jujuy, zatrzymujemy się w końcu w Purmamarca – uroczym miasteczku z niewielkim rynkiem, zaś nad miejscowością znajdują się słynne kolorowe skały. Dalej zwiedzamy ruiny preinkaskich fortyfikacji Pucará de Tilcara. Inkowie zdobyli je dopiero w XV wieku, a już pół stulecia później na miejscu pojawili się Hiszpanie. Na szczycie znajduje się pomnik z 1935 roku poświęcony archeologom, którzy w pierwszej połowie XX wieku badali ten teren. Niestety, pomnik został zbudowany w miejscu, w którym pierwotnie znajdowały się inne budowle, na dodatek łączy w sobie style Majów i Inków, które nie występowały w tym obszarze.

Pucara de Tilcara

Dalej jedziemy do Humahuaca, niewielkiej miejscowości wysoko w górach. Do naszego busa wsiada lokalny przewodnik, który recytuje wiersze o smutnym życiu rdzennych mieszkańców, o tym jak biali Argentyńczycy ich źle traktują. Następnie obiad w miejscowej restauracji – nie ma najlepszych opinii, ale jedzenie przyzwoite. Najwyraźniej mają umowę z biurem podróży, które przywozi grupy. Po obiedzie ruszamy z tym samym miejscowym przewodnikiem zwiedzić miasto. Wchodzimy po schodach pod pomnik górujący nad miasteczkiem, oglądamy panoramę okolicy, ale najciekawsza rzecz znajduje się z drugiej strony. Zauważamy, że blisko jest cmentarz, pytamy się przewodnika, czy będzie w porządku jeśli tam pójdziemy – okazuje się że nie ma przeszkód. Zaraz po wejściu na cmentarz widzimy kilka osób z gitarą i czymś do picia przy grobie jednego z miejscowych muzyków, wygląda jakby po prostu przyszli odwiedzić przyjaciela. Inne groby też wyglądają ciekawie, niektóre są kolorowe, wszystkie pomniki są dosyć wysokie. Bardzo ciekawe doświadczenie.

Cmentarz w Humahuaca

Wsiadamy do busa i jedziemy z powrotem do Salty. Mamy za sobą ponad 500 kilometrów, ale dzień się jeszcze nie kończy. Zamiast jechać prosto do hotelu, idziemy na ulicę Balcarce znaną z peñas – restauracji w których gra muzyka na żywo do której tańczą tancerki i tancerze. Jedzenie świetne, a wrażenia jeszcze lepsze. Przekonujemy się też o bezpieczeństwie i uczciwości Argentyńczyków – zostawiliśmy przy stole plecak z cenną zawartością i zorientowaliśmy się w drodze powrotnej do hotelu. Biegniemy z powrotem do restauracji, a po drodze już inni klienci pytają się czy nie zostawiliśmy plecaka, bo jest do odbioru w barze. Uff!

Calle Balcarce

Lotnicze niespodzianki

Opublikowano: 16.01.2024 o 21:14 przez mat w Argentyna, Latanie, Naokoło świata, Patagonia

Bilety na samolot były dużo tańsze w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, więc korzystamy z tego i lecimy z patagońskiego Bariloche do Salty na północy Argentyny. Pierwsze zdzwienie to nasz Uber na lotnisko – kierowca przejeżdża obok nas, jedzie dalej, aż w końcu zatrzymuje się przecznicę dalej. Po chwili dostaję od niego wiadomość że się pogubił, oraz że psuje mu się telefon – udaje nam się dogadać tak, że skoro go widzimy, to już dojdziemy kawałek (z plecakami), bo to lepsza opcja niż żeby próbował znaleźć nasz adres. Kierowca to młody chłopak, sądząc po akcencie raczej nie Argentyńczyk. Trochę mu współczuję – pewnie jest daleko od domu, są święta, a on jeździ rozsypującym się autem, na dodatek klienci mogą się na niego wkurzać ze względu na zepsuty telefon. Na szczęście mamy dużo czasu, jedziemy na lotnisko z dużym wyprzedzeniem czasowym tylko dlatego, że musieliśmy o 10 rano wymeldować się z naszego mieszkania.

Lotnisko w Bariloche to nieduży regionalny port, a 25 grudnia jest prawie całkiem puste. Na szczęście znajdujemy otwartą kawiatnię i spędzamy tam kilka godzin. Budynek terminala jest piętrowy, odloty (i nasza kawiarnia) są na górze, więc przynajmniej mamy dobre widoki. W końcu, po kilku godzinach czekania, możemy nadać bagaż i przejść kontrolę bezpieczeństwa. Aerolineas Argentinas mają dziwne limity w lotach krajowych – bagaż nadawany może ważyć maksimum 15 kilogramów i nie można podczas dokonywania rezerwacji tego zmienić, nawet za opłatą. Za nadbagaż płaci się na lotnisku, przy czym opłata jest stała aż do wagi 23 kilogramów – płaci się około 6 tysięcy pesos (6 dolarów) niezależnie czy walizka będzie ważyc 16, czy 23 kilogramy. Spakowaliśmy się więc tak, że jeden plecak waży równe 15 kilogramów, a drugi – 23, żeby za nadbagaż zapłacić tylko raz. Ku naszemu zdzwieniu, pani przyjmująca nasz bagaż nic nie powiedziała na zbyt ciężki plecak i nie płaciliśmy nic ekstra.

Mamy lot z przesiadką w Buenos Aires. Chwilę przed odlotem, kiedy siedzimy przy naszej bramce, słyszymy komunikat, że owszem lecimy do stolicy, ale na inne lotnisko niż na naszym bilecie. Zanim udaje się nam zrozumieć o co chodzi, zapraszają pasażerów do samolotu, więc nawet nie mamy kogo się spytać co w takim razie z naszą przesiadką. Zajmujemy nasze miejsca i zakładamy że skoro mamy bilety do Salty, linia lotnicza powinna martwić się o to, żebyśmy dotarli na miejsce, więc o przesiadkę będziemy martwić się w Buenos Aires. Tymczasem podziwiamy widoki z samolotu, oglądając Patagonię po raz ostatni.

Na lotnisku w Buenos Aires kierują nas do wyjścia i po odbiór bagażu. Przed wejściem do hali odbioru bagażu nie ma żadnego stanowiska w którym moglibyśmy się dowiedzieć co z naszą przesiadką, zapytane osoby z obsługi również nie za bardzo są w stanie nam pomóc. Na wszelki wypadek ustawiamy się po odbiór bagażu razem z pozostałymi pasażerami naszego lotu – faktycznie, jeden z naszych plecaków pokazuje się na karuzeli. Gorzej z drugim plecakiem – nigdzie nie możemy go znaleźć. Idziemy do punktu zagubionego bagażu, tam również ciężko się dogadać, ale w końcu tłumaczymy że nie mamy jednego z plecaków. Pan z obsługi gdzieś chodzi, rozmawia przez telefon, w końcu znika, a kiedy zastanawiamy się dokąd poszedł, inna osoba z obsługi przywozi do punktu wózek z naszym brakującym plecakiem. Uff!

Wychodzimy do części ogólnodostępnej terminala, tam w końcu znajdujemy punkt informacyjny naszych linii lotniczych, gdzie miła pani zmienia nam rezerwację na lot z lotniska na którym się znajdujemy, na dodatek na wcześniejszą godzinę niż ta, o której mieliśmy pierwotnie lecieć. Dostajemy nawet miejsca razem i to przy oknie. Musimy jeszcze raz nadać bagaż – tym razem pan z obsługi zwraca uwagę na przekroczony limit wagi. Zabiera moją kartę pokładową, daje mi pokwitowanie nadania bagażu, a z tym muszę udać się do specjalnej kasy w której płacę opłatę dodatkową. Dopiero po dokonaniu płatności otrzymuję nową kartę pokładową. Zastanawiam się, czy kwoty opłaty dodatkowej wystarczają nawet na opłacenie kasjera w tej kasie. W końcu przechodzimy znowu kontrolę, znajdujemy naszą bramkę i wsiadamy do samolotu. Widoki też ciekawe – lotnisko Aeroparque znajduje się nad estuarium La Plata, po starcie widzimy więc zachód słońca nad wodą, a w oddali po drugiej stronie La Platy majaczy się Urugwaj. Dalej przez jakiś czas lecimy wzdłuż rzeki Parana, a później robi się już całkiem ciemno.

W Salcie lądujemy późnym wieczorem. Tym razem nie mamy problemu z odbiorem bagażu, ale trochę niepotrzebnie zamarudziliśmy przy wychodzeniu z terminala. Okazuje się, że o tej porze na lotnisku jest niewiele taksówek, więc stoimy w kolejce czekając aż kolejna raczy przyjechać. Pomimo nocnej pory, kurs do centrum jest bardzo tani, kosztuje nas około 5 tysięcy pesos, czyli mniej więcej 5 dolarów. W hotelu przyjemna obsługa, szybko meldujemy się i idziemy spać.

San Carlos de Bariloche

Opublikowano: 12.01.2024 o 1:19 przez mat w Argentyna, Naokoło świata, Patagonia

Przyjeżdżamy do Bariloche bez sprecyzowanych planów na pobyt w tym mieście, a tym bardziej na dalszą podróż. Wiemy tylko tyle, że mieszkanie mamy wynajęte do pierwszego dnia świąt.

23 grudnia zaczynamy od zrobienia prania – bardzo fajnie, że w mieszkaniu jest pralka, ale byłoby jeszcze fajniej, gdyby suszarka na pranie była na tyle duża, żeby można było całe pranie rozwiesić. Część z czystych (ale wilgotnych) rzeczy znajduje chwilowo miejsce na krzesłach i na kaloryferze. Następnie idziemy na dłuższy spacer – kierujemy się w stronę centrum, chcemy zobaczyć sklepy z tutejszą słynną czekoladą. Sklep marki Rapanui nie dość że sprzedaje przeróżne wyroby czekoladowe, trufle, ciasta, ma także lodziarnię, oraz własne lodowisko! Nie jest tanio, ale jest przepysznie. Wracając odwiedzamy supermarket, próbując wymyślić, co z dostępnych tu produktów, można wykorzystać na Wigilię. Wybór jest mocno inny niż w Polsce, na dodatek nie mamy wiele czasu na przygotowania. W końcu udaje się wymyślić jak zrobić bardzo prosty, a jednocześnie smaczny posiłek.

Wieczorem idziemy do tej samej knajpki w której byliśmy dzień wcześniej. Pani przemiło nas wita, próbujemy innych dań niż poprzednio – ale są równie smaczne. Uprzedza nas, że w Wigilię jest u nich zamknięte, więc na zaś życzymy sobie wszystkiego dobrego. Do domu wracamy zmęczeni, ale jeszcze znajduję chwilę, żeby pogłówkować jak jechać dalej. Bilety autobusowe do Salty kosztują sporo, na dodatek taka podróż trwa według rozkładu prawie 40 godzin. Z ciekawości patrzę na połączenia lotnicze – okazuje się, że zwykle bilety są dosyć drogie, ale w pierwszy dzień świąt cena jest niższa niż gdybyśmy jechali autobusem. Dłuższą chwilę zajmuje kupowanie biletów online – nie chcę kupować przez pośrednika, bo wszędzie trzeba płacić w walutach po przeliczeniu po oficjalnym kursie peso argentyńskiego. Na stronie Aerolineas Argentinas początkowo też widzę cenę w dolarach, ale to dlatego, że automatycznie włączyła mi się angielskojęzyczna wersja strony. Po przełączeniu na wersję argentyńską w końcu widzę kwoty w pesos, więc w końcu kupuję nam bilety. Karta zostaje obciążona w pesos, początkowo zostaje to przeliczone na złotówki po oficjalnym kursie, ale po kilku dniach następuje korekta i ostatecznie kwota zostaje przeliczona po korzystniejszym kursie dla turystów.

Wigilia na południowej półkuli wygląda zupełnie inaczej niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Tu właśnie zaczyna się lato, dzień jest bardzo długi i pełen słońca. Zaczynamy od spaceru, tym razem schodzimy nad jezioro Nahuel Huapí, docieramy do molo, z którego widać panoramę gór z ośnieżonymi szczytami. Jest tłum spacerowiczów, niedaleki skate park jest pełen młodzieży, zaś nad samym jeziorem spotkać też można sporo plażowiczów. Bariloche nie jest płaskie, ulice schodzą w stronę wody, niektóre z ulic są tak strome, że zamiast chodnika są schody, a samochody zamiast jechać prosto, jadą krętą drogą jak na Lombard Street w San Francisco.

Na głównym placu też klimat wakacji, chociaż ze sztuczną choinką. Ale wystarczy spojrzeć pod nogi, żeby przypomnieć mroczną historię Argentyny – na bruku namalowane są dziesiątki, czy setki nazwisk wraz z datami. To upamiętnienie desaparecidos – ofiar prześladowań politycznych porwanych przez służby argentyńskiej junty lat siedemdziesiątych.

Pierwsza gwiazdka nie pojawi się jeszcze przez wiele godzin, ale postanawiamy zacząć kolację wigilijną o podobnej godzinie, jak w Polsce. Dań mamy niewiele, ale są bardzo dobre. Jest fasola z cebulą, a następnie bardzo szybko rozpoczynamy deser – jest kilka rodzajów czekoladek, jest świetne ciasto cytrynowe, mamy nawet lody!

Patataj przez patagońską pustać

Opublikowano: 11.01.2024 o 21:03 przez mat w Argentyna, Naokoło świata, Patagonia

Patagonia jest duża, a nawet jeszcze większa. Naszym kolejnym celem jest miasto San Carlos de Bariloche, leżące daleko na północ od El Chaltén, które przecież nie znajduje się całkiem na południu Patagonii. Przed nami ponad doba w podróży.

21 grudnia dosyć leniwie spędzamy poranek, zostawiamy bagaż w hotelu w schowku pod schodami (coś wspomniałem o Harrym Potterze, więc pani recepcjonistka pokazała, że na breloczku od klucza do schowka faktycznie jest napis Harry Potter), idziemy się po raz ostatni przejść po El Chaltén, jemy dosyć wczesny obiad, po czym wracamy po bagaże i idziemy na dworzec. Autobus już czeka, więc oddajemy bagaże, dostajemy kwitek potwierdzający zdanie bagażu, a sami mościmy się na naszych siedzeniach. Tym razem jedziemy autobusem typu cama, co oznacza, że są tylko trzy fotele w rzędzie (z jednej strony korytarza dwa, z drugiej – jeden), fotele rozkładają się może nie do końca, ale całkiem mocno, ogólnie pod względem wygody to coś na kształt samolotowej klasy biznes sprzed dwudziestu lat. Mamy do pokonania 1400 kilometrów, głównie słynną drogą numer 40. Podziwiam kierowców naszego autobusu – jest ich tylko dwóch, mają za sobą już kilka godzin jazdy z El Calafate, a przed nimi ponad doba do Bariloche, dodatkowo pomagają pasażerom, układają bagaż – to naprawdę ciężka praca.

Droga mija niespiesznie, czasem nawet bardzo – długie odcinki wciąż nie są asfaltowe, więc przez wiele godzin bujamy się patataj po gruntowej drodze. Za oknami prawie pusto – czasem widać gwanako czy strusie nandu, ale poza tym tylko kępy traw aż po horyzont. Wieczorem i rano dłuższe postoje na stacjach benzynowych, gdzie można się odświeżyć, zjeść, czy kupić coś do picia. Dobrze że mamy ze sobą czytniki, a na nich książki – przez większość trasy jesteśmy poza zasięgiem telefonii komórkowej i internetu. Zarówno zachód jaki i wschód słońca wyglądają pięknie. Im dalej na północ, tym bujniejszą roślinność widzimy, pod samym Bariloche robi się bardzo wiosennie i zielono.

Do Bariloche dojeżdżamy późnym popołudniem, po ponad 26 godzinach od wyjazdu z El Chaltén. Teraz tylko taksówka do naszego wynajętego mieszkania, trochę się odświeżyć i kolacja w pobliskiej knajpce. Widać, że turyści rzadko tam bywają, ale miejscowych jest dużo, a jedzenie smaczne. W drodze powrotnej po raz pierwszy podczas tego wyjazdu widzę Fiata 125 (bez „p” – bo produkowany w Argentynie, na dodatek tamtejszy model był dużo bliższy włoskiemu pierwowzorowi, czyli był nowocześniejszy mechanicznie niż nasze 125p) – byłem tak zaskoczony, że zrobiłem tylko bardzo niewyraźne zdjęcie telefonem. Auto zdecydowanie widziało lepsze czasy, było całe pordzewiałe, miało poobijane reflektory i spękane i wyblakłe klosze lamp, tłumika też nie było (to akurat częste w Argentynie), ale wciąż na chodzie!

El Chaltén

Opublikowano: 9.01.2024 o 2:32 przez mat w Argentyna, Naokoło świata, Patagonia

Dosyć trudno ustalić nam plan na następne dni – początkowo planujemy jechać bezpośrednio do Bariloche, ale po długich przemyśleniach postanawiamy zatrzymać się jeszcze po drodze w El Chaltén. 18 grudnia zaczynamy od kilku godzin w autobusie, potem na miejscu obiad, spacer do hotelu (na szczęście El Chaltén jest dużo mniejszą miejscowością od El Calafate), a resztę wieczoru spędzam przy komputerze, starając się spisać wrażenia ostatnich dni.

El Chaltén reklamuje się jako stolica patagońskich szlaków turystycznych – faktycznie, sama okolica miasteczka jest przepiękna, z okna naszego pokoju hotelowego widzimy Cerro Fitz Roy. Rano idziemy na stosunkowo łatwy szlak, ale okazuje się że przeceniliśmy tutejszą naturę – jest mnóstwo komarów, a my nie wzięliśmy sprayu na owady. Po czterech kilometrach, na drugim punkcie widokowym poddajemy się i wracamy.

Po powrocie do miasteczka narada i ustalanie planów na następne dni. Idziemy na dworzec kupić bilety na autobus do Bariloche na jutro, okazuje się że bilety na jutrzejszy kurs są wyprzedane. Kolejna burza mózgów – czy jechać tylko część drogi, czy zostać dłużej w El Chaltén – wracamy do hotelu, okazuje się, że możemy przedłużyć pobyt o jedną noc, płacimy za hotel i wracamy na dworzec kupić bilety na pojutrze.

Nasz dodatkowy dzień w El Chaltén – 20 grudnia – przeznaczamy na wyrównanie naszych rachunków z okolicznymi szlakami. Idziemy do Laguna de Los Tres, jeziora u stóp Cerro Fitz Roy. Droga wygląda następująco – 2 kilometry spaceru przez miasteczko (płasko), zaraz po wejściu na szlak ok. 2-3 kilometrów podejścia mniej więcej 400 metrów w górę, potem 8 kilometrów prawie płaskiego szlaku przez las i łąki, po czym ostatni kilometr i ponad 450 metrów przewyższenia. W sumie 13 kilometrów i 1000 metrów przewyższeń. Widoki niesamowite – góry, lodowce, dzikie zwierzęta. W pierwszej godzinie drogi widzimy kondora, który majestatycznie krążył nad nami nabierając wysokości. Za to przy samym jeziorze widzimy miescowego lisa (zorro) – mam wrażenie że bardziej przypomina psa, jest też większy od lisów, jakie widziałem w Polsce. Wracamy bardzo zmęczeni, ale było warto!