Boliwijska siedziba rządu

Opublikowano: 21.01.2025 o 23:21 przez mat w Ameryka Południowa, Boliwia, Naokoło świata

La Paz jest siedzibą władz i jednocześnie największym miastem Boliwii, ale nie jest stolicą – konstytucja mówi, że to miano nosi Sucre, które jednocześnie jest siedzibą Sądu Najwyższego. Droga z Uyuni do La Paz jest całkiem niezła, chociaż wybraliśmy chyba najpóźniejszy autobus, na miejsce docieramy bladym świtem 17 stycznia 2024. Noc w autobusie jak zwykle taka sobie, nawet żałujemy, że nie jechał dłużej, bo może udałoby się nam nieco lepiej wyspać. Nasz plan to rozejrzeć się po mieście, zorientować się, co warto zwiedzić, przespać się, a następnego dnia jechać do Rurrenabaque, żeby stamtąd ruszyć w dżunglę. Na razie zostajemy na dworcu autobusowym, szukamy jakiegoś baru, gdzie można zjeść śniadanie. Bar okazuje się być taki sobie, ciężko też skupić się na bardziej szczegółowym planowaniu, bo co chwilę podchodzą starsze panie cholitas i proszą o jałmużnę – serce się kraje, bo przecież nie można pomóc wszystkim, po chwili i tak kończą nam się drobne. Oczywiście jest możliwe, że te panie po prostu mają taki zawód, ale trudno to ocenić. Przychodzą też kilkuletnie dzieci i próbują sprzedawać za grosze skarpetki – tutaj już ewidentnie widać, że ktoś te dzieci wykorzystuje do wyciągania pieniędzy..

Dosyć szybko opuszczamy dworzec i zamawiamy Ubera do naszego Airbnb. Samochód jest bardzo mały, jeden plecak mieści się w bagażniku, ale drugi już musi jechać na siedzeniu. Nasz nocleg to pensjonat w starej willi położonej w mniej turystycznej części miasta, w dzielnicy Sopocachi. Jest rano, więc nasz pokój nie jest gotowy, ale możemy posiedzieć w salonie, a potem zostawić tam nasz bagaż.

Pomimo zmęczenia, decydujemy się na zwiedzanie miasta z przewodnikiem, coś w rodzaju Free Walking Tour – bez określonej ceny, ale za napiwek. Wycieczka rozpoczyna się stosunkowo niedaleko od miejsca, gdzie będziemy nocować, więc decydujemy się na spacer. Po drodze okazuje się, że w La Paz ciężko znaleźć płaski odcinek, więc meldujemy się na miejscu mocno zmachani. Na szczęście jesteśmy sporo przed czasem, więc czekamy i próbujemy zgadnąć kto jeszcze jest chętny na tę samą wycieczkę. W końcu zjawia się pani przewodniczka i tłumaczy zasady – ponieważ nie wolno oprowadzać grup tylko za napiwki, musi sprzedawać bilety (mniej więcej po kilkanaście złotych za osobę), ale to pokrywa tylko koszty funkcjonowania biura, więc jeśli będzie się podobało, oczekuje napiwku. Trasa zaczyna się obok więzienia, funkcjonującego w centrum miasta od dziesiątek lat, a może i dłużej. Podobno jest to miasto w mieście, a osadzeni muszą liczyć na pomoc rodzin w utrzymaniu się, warunki są bardzo ciężkie. Dalej idziemy na tradycyjny targ, słuchamy też o tym, skąd się wzięły cholitas i czemu noszą charakterystyczne meloniki. Dalej kierujemy się tam, gdzie najłatwiej spotkać turystów, czyli do Mercado de las Brujas (targowisko czarownic). Charakterystyczną rzeczą, którą można tam kupić, są zasuszone płody lamy – dowiadujemy się, że kiedy rozpoczyna się budowę, należy pod fundamentami zakopać taką ofiarę. Podobno też im większy budynek, tym większa powinna być ofiara, dlatego czasem też składano ofiary z ludzi – przewodniczka mówiła, że niedawno znaleziono ludzki szkielet pod rozbieranym budynkiem z lat 60. Ciężko mi powiedzieć, czy bogini Pachamama faktycznie oczekiwała takich ofiar, ale na pewno miałem wątpliwości do tego, w jaki sposób prowadząca naszą wycieczkę o tym opowiadała. Odniosłem wrażenie, że była wielką fanką stand-up comedy, więc główną częścią jej opowieści było pokazywanie nam, ile w Boliwii jest absurdów, zwłaszcza w porównaniu z krajami zachodu. Na koniec wycieczki odwiedziliśmy plac przed pałacem prezydenckim, ten sam plac, przez który w 2007 roku musiałem iść z wielkim plecakiem podczas przemówienia prezydenta Evo Moralesa w trakcie demonstracji pierwszomajowej. Na miejscu usłyszeliśmy najwyraźniej bardzo śmieszną (według przewodniczki) historię o tym, jak w latach 40. XX wieku boliwijczycy powiesili tam ówczesnego prezydenta na latarni (a śmieszne było to, że okazało się, że następca był jeszcze gorszy), od czego gładko przeszła do czasów współczesnych i jak bardzo władze z ostatnich lat, zaczynając od byłego już prezydenta Moralesa, są do niczego. Spacer zakończyliśmy wysłuchaniem informacji o sugerowanej wysokości napiwku – pani sugerowała absurdalnie wysoką kwotę, podobnie kosztowała nas wycieczka wokół miejscowości Tarija, gdzie uczestników było kilkukrotnie mniej, przewodnik dużo lepiej odpowiadał na pytania i byliśmy wożeni samochodem, dobrze że mieliśmy porównanie.

Wracając do naszego pensjonatu znaleźliśmy bar, w którym stołowali się chyba głównie robotnicy i pracownicy okolicznych biur. Za dwudaniowy obiad – zupa jarzynowa, całkiem pokaźne drugie danie i coś do picia – zapłaciliśmy w przeliczeniu kilka złotych od osoby. Po drodze mijało nas wiele busów, większość to nieduże mikrobusy azjatyckiej produkcji, ale wciąż też jeżdżą większe i wolniejsze Dodge, wyglądające z grubsza jak krótkie autobus szkolny z USA, tylko pomalowane kolorowo i fantazyjnie przyozdobione. Nie jesteśmy pewni jak działa system, jakie są trasy, a że mamy czas, decydujemy się na powrót pieszo. W pewnym momencie widzę kątem oka na ścianie wieżowca emaliowaną tabliczkę z polskim godłem, zupełnie jak na naszych urzędach – przypadkiem znaleźliśmy nasz konsulat honorowy.

Jest już dobrze po południu, dostaliśmy już nasz pokój, więc możemy odpocząć po nocnej podróży i po zwiedzaniu miasta. Po drzemce próbujemy też znaleźć bieżące informacje na temat podróży do Rurrenabaque, ale zarówno przewodniki, jak i internet mówią niewiele. Upewniamy się tylko co do tego, że autobusy w tamtym kierunku nie odjeżdżają z głównego dworca autobusowego, ale z zupełnie innej części miasta. Oczywiście nie ma kursów dziennych, żeby przypadkiem nie być zbyt wypoczętym na miejscu po spędzeniu nocy w autobusie.

Okazuje się, że niedaleko nas, przy Plaza Abaroa, jest bardzo dobra restauracja Manq’a, podająca potrawy będące nowoczesną interpretacją tradycyjnej kuchni boliwijskiej. Boliwia raczej nie jest krajem dla smakoszy, ale po kolacji stwierdzamy, że to miejsce zdecydowanie jest godne polecenia.

Czwartek, 18 stycznia 2024, rozpoczynamy od spaceru do Narodowego Muzeum Archeologii, gdzie oglądamy artefakty z różnych stanowisk archeologicznych w Boliwii. Ekspozycja jest niezbyt duża i bardzo w starym stylu, ale i tak daje ciekawą perspektywę na to, jak żyły ludy zamieszkujące tereny obecnej Boliwii. Ciekawy jest też sam budynek muzeum – w pewnym momencie zauważam na witrażu nazwisko Arthur Posnansky – okazuje się, że urodzony w Wiedniu pan Posnansky nieco ponad sto lat temu wybudował Palacio Tiwanaku i umieścił tam muzeum.

Po powrocie z muzeum zabieramy nasz bagaż z pensjonatu, zamawiamy taksówkę i jedziemy pod adres, z którego podobno odjeżdżają autobusy do Rurrenabaque. Mówimy kierowcy o naszych planach, okazuje się że prawie trafiliśmy – ale tak naprawdę właściwy adres znajduje się kilka przecznic dalej. Z jakiegoś powodu w tym kierunku wyjeżdża się nie z dworca autobusowego, ale spod siedziby przewoźnika (a konkretnie z tylnej uliczki za budynkiem ich siedziby). Flota Yungueña to jedna z dwóch firm jeżdżących z La Paz do Rurre, podobno to ta lepsza, wolę nie wiedzieć, jak wyglądają autobusy tej gorszej. Kupujemy bilety w kasie, a ponieważ przyjechaliśmy dosyć wcześnie – nie byliśmy pewni o której jest odjazd, mamy sporo wolnego czasu. Poczekalnia to oddzielone przepierzeniem malutkie pomieszczenie obok kasy, więc zostawiam Olę z bagażami, a sam chodzę po okolicy i staram się zorientować kiedy przyjedzie nasz autobus. Tymczasem Ola w poczekalni rozmawia ze starszą panią w tradycyjnym stroju, kiedy tłumaczy się ze swojego nienajlepszego hiszpańskiego, pani mówi, żeby się nie martwiła, bo ona sama też nie mówi najlepiej – nauczyła się go dopiero 30 lat temu, kiedy już była dorosła. W końcu podstawiają autobus, jest spore zamieszanie, ale udaje nam się oddać bagaż, po czym wchodzimy na górę i znajdujemy nasze miejsca. Zaraz zapadnie zmierzch, a my jedziemy coraz wyżej opuszczając La Paz.

Co rośnie na pustyni

Opublikowano: 16.01.2025 o 21:25 przez mat w Ameryka Południowa, Boliwia, Naokoło świata

Odpowiadając na pytanie „co rośnie na pustyni”, mogę napisać, że w Boliwii może to być miasto. Różnica pomiędzy Uyuni AD 2007, a Uyuni AD 2024 jest kolosalna. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, wzdłuż ulic stały prawie wyłącznie parterowe domy, niewiele budynków miało więcej niż jedną kondygnację. W 2024 miasto zdecydowanie urosło, pozostały tylko te same pomniki i instalacje artystyczne na głównej ulicy. Możliwe, że część zmian wynika ze zwiększonego ruchu turystycznego, ale podejrzewam że sporą rolę gra też fakt, że pod Salar de Uyuni znajduje się kilkadziesiąt procent światowych zasobów litu, potrzebnego do produkcji baterii do telefonów, smartwatchy, czy pojazdów elektrycznych. Nagle okazuje się, że prawie zapomniana miejscowość staje się ważnym miejscem na gospodarczej mapie świata.

Po zameldowaniu się w hotelu – mamy pokój z łazienką – korzystamy z luksusów bieżącej wody i odpoczywamy po czterech dniach na pustyni. Reszta dnia mija powoli, robię nieco porządków – zgrywam zdjęcia z aparatu na dysk, publikuję stories z poprzednich dni na insta, po chwilowym detoksie najwyższy czas skorzystać z internetu. Temat, w którym internet wiele nie pomaga, to kupno biletów na dalszą podróż – trzeba iść na dworzec autobusowy, sprawdzić połączenia, wybrać przewoźnika (jest wiele firm oferujących takie kursy) i kupić bilety. Nie ma niestety żadnych sensownych dziennych połączeń, trzeba jechać nocą. Niby oszczędza się w ten sposób na noclegu, ale i tak przyjeżdża się bardzo zmęczonym i niewyspanym. Przy okazji spaceru na dworzec spotykamy się jeszcze z resztą uczestników naszej wycieczki z Tupizy i jemy razem kolację – okazuje się, że w Uyuni można zjeść całkiem niezłą pizzę!

16 stycznia 2024 możemy w końcu się wyspać do oporu, a przed nami dzień włóczenia się po mieście. Spędzamy sporo czasu w restauracji na obiedzie, wpadam też na pomysł spaceru nieco dalej od centrum – mam nadzieję, że może uda mi się zlokalizować starego Jelcza/Skodę, którego widziałem dzień wcześniej. Autobusu nie udało się znaleźć, okazuje się, że Uyuni jest całkiem spore, a na dłuższe piesze wycieczki nie mamy specjalnie siły. Robię jednak dużo zdjęć, ciekawe (choć logiczne) jest to, że im dalej od centrum, tym gorsza jest nawierzchnia na ulicach – nadal są szerokie, ale nie są już utwardzone, hulający wiatr wznosi tumany kurzu. Próbuję też znaleźć miejsca, w których robiłem zdjęcia w 2007 roku, żeby mieć porównanie po latach.

Lądujemy jeszcze na jakiś czas w kawiarni, aż w końcu wracamy do hotelu po nasze bagaże i idziemy na dworzec autobusowy. W autobusie mamy miejsca na górnym pokładzie, próbujemy ułożyć się wygodnie w wielkich fotelach, bo czeka nas długa noc.

Salar de Uyuni

Opublikowano: 15.01.2025 o 23:18 przez mat w Ameryka Południowa, Boliwia, Naokoło świata

Ostatni dzień wycieczki z Tupizy do Uyuni zaczynamy ciemną nocą. 15 stycznia 2024 budzimy się grubo przed wschodem słońca, szybko wstajemy, ubieramy się, pakujemy i bez śniadania zabieramy się do samochodu. Jedziemy do Isla Incahuasi, jednej z kilku wysp na Salar de Uyuni. Na miejscu trzeba kupić bilet i można już iść zwiedzać. Przy wejściu parkuje jeszcze co najmniej kilkanaście aut innych grup, wszyscy odwiedzający mają ten sam cel – zobaczyć wschód słońca ze szczytu wyspy. Idziemy ścieżką wśród głazów i olbrzymich kaktusów, niewiele widać, bo ledwie zaczyna się rozjaśniać gdzieś na horyzoncie. Co chwilę zatrzymuję się zrobić zdjęcie, jest ciemno, a ja nie mam ze sobą statywu (byłby bardzo niewygodny, chociaż tak naprawdę po prostu nie wpadłem na pomysł by go wziąć) ani monopodu, więc za każdym razem potrzebuję chwili na uspokojenie oddechu i, żeby nie zdjęcie nie wyszło poruszone, dopiero wtedy próbuję fotografować. Na szczycie jest już dużo ludzi, w większości siedzą skuleni gdzieś pomiędzy kamieniami i czekają aż zrobi się jasno. Robię jeszcze rundkę wokół, żeby zorientować się w którym kierunku potencjalnie będą najlepsze zdjęcia. Po chwili widać już pierwsze promienie i zaczyna się spektakl zmieniających się barw i kolorów. Wszyscy ruszają robić sobie selfie, stają w dziwnych pozach, słychać bardzo głośną brazylijską wycieczkę, a ja tylko kombinuję jak zrobić zdjęcia bez tłumu ludzi i jednocześnie jak nie wyjść poza dozwolony obszar. W końcu jest już całkiem jasno i cały tłum powoli udaje się z powrotem na parking, gdzie przy samochodach wszystkich wycieczek czeka już gotowe śniadanie. Po śniadaniu znów czas wolny – kierowcy i przewodnicy muszą zapakować naczynia i resztę jedzenia do aut – następnie każda z grup jedzie dalej zwiedzać solnisko.

Jesteśmy w Boliwii w trakcie pory deszczowej. Prawie od początku naszej wycieczki pytaliśmy Nicolasa, czy jest szansa na to, że Salar będzie pokryty cienką warstwą wody, jak czasem można zobaczyć na zdjęciach, gdzie niebo i chmury odbijają się od powierzchni jakby w wielkim lustrze – odpowiadał że niestety niewielka szansa, dużo zależy, czy spadnie więcej deszczu. Kiedy po śniadaniu ruszamy w drogę, jesteśmy przekonani że niestety nie uda nam się zobaczyć tego zjawiska. Humory jednak dopisują, zatrzymujemy się na sesję zdjęciową – tym razem w pełnym słońcu, nasz kierowca znów zamienia się w fotografa, dyryguje nami, robi nam zdjęcia i kręci filmiki. Dalej przystanek przy pierwszym hotelu zbudowanym z soli, mieszczącym się bezpośrednio na powierzchni jeziora, teraz jest on tylko atrakcją turystyczną i miejscem sprzedaży pamiątek. Nieopodal, wykonany – a jakże – z soli pomnik upamiętniający kilka południowoamerykańskich edycji Rajdu Dakar, także biegnących przez Uyuni. Następnie zatrzymujemy się zupełnie nie wiadomo dlaczego, gdzieś, gdzie ktoś chyba wyrzucił kilka opon. Okazuje się, że w ten sposób oznacza się ciekawe, acz niebezpieczne miejsca – oczka wodne rozmiarów może kałuży, ale bardzo głębokie, gdyby samochód w nie wpadł, mielibyśmy duży problem. Nicolas zakasuje rękaw, kładzie się i wyciąga z wody piękne kryształki soli. Wracamy do auta, jedziemy kilka, może kilkanaście minut, aż nagle zwalniamy i zaczyna być słychać, że jedziemy po czymś mokrym. Udało się znaleźć obszar zalany cienką warstwą wody. Kierowca musi być bardzo uważny, ponieważ prawie zupełnie nie widać, jaka nawierzchnia znajduje się pod błyszczącą warstwą solanki. Zatrzymujemy się na nasz ostatni przystanek na Salar de Uyuni. Widoki są niesamowite, nad nami niebo i chmury, a pod nogami – to samo! Trzeba ostrożnie chodzić, żeby nie zachlapać butów i ubrań solanką. Na pożegnanie z krainą soli robimy mnóstwo zdjęć, po czym wracamy w kierunku cywilizacji.

Po zjechaniu z Salaru zatrzymujemy się na chwilę w pobliskiej wiosce przy straganach z pamiątkami. Po czterech dniach na pustyni nagle jesteśmy na targu pełnym turystów oglądających najróżniejsze rzeczy, figurki, czapki, rękawiczki, swetry, wszystko, co może się zmieścić w bagażu. Dalej wielka zmiana, wjeżdżamy na asfaltową drogę i dojeżdżamy do samego Uyuni. Całe miasto jest zbudowane na siatce przecinających się prostopadle ulic, prawie nie widać zieleni. Zupełnie zaskakuje mnie nagle widok pomalowanego na niebiesko Jelcza ogórka (a raczej Skody 706 RTO) – czy mam omamy? Ktoś tu przyjechał pekaesem prosto z czasów PRL i został? Z wrażenia nie potrafię zrobić zdjęcia, ale później znajduję w internecie kilka zdjęć potwierdzających, że wcale mi się to nie przyśniło. Po chwili dojeżdżamy na drugą stronę miasta, gdzie znajduje się cmentarzysko parowozów. Miejsce jest uprzątnięte i udostępnione do zwiedzania, chociaż raczej nie spełnia żadnych standardów bezpieczeństwa – jest mnóstwo żelastwa o które można się potknąć i uszkodzić. Jest na pewno więcej turystów, niż widziałem w 2007 roku, ale obawiałem się, że będzie gorzej. Wracamy do miasta, gdzie zatrzymujemy się jeszcze na nasz ostatni wspólny obiad, po czym Nicolas rozwozi nas do hoteli. Dla niego dzień się jeszcze nie kończy – musi umyć samochód z soli, a potem jeszcze wrócić samemu do Tupizy, tym razem przynajmniej główną drogą, a nie bezdrożami przez pustynię.

Kurz, piach i sól

Opublikowano: 14.01.2025 o 23:54 przez mat w Ameryka Południowa, Boliwia, Naokoło świata

Przedostatni dzień wycieczki do Uyuni, 14 stycznia 2024, zaczynamy od pytania przy śniadaniu – czy jechać trasą typową dla większości wycieczek, czy wybrać mniej uczęszczaną wersję alternatywną. Nicolasowi jest właściwie wszystko jedno, świetnie zna obydwie opcje, więc chce wiedzieć jaka jest nasza decyzja. Dopytujemy się czym się różnią obydwie trasy – okazuje się, że ta typowa jest pod względem krajobrazu i spotykanych zwierząt zbliżona do tego, co już widzieliśmy, za to alternatywna da nam nieco inne spojrzenie na Altiplano. W końcu chyba najbardziej przekonuje nas to, że wybierając drugą opcję spotkamy zdecydowanie mniej innych grup, więc tak się umawiamy z kierowcą.

Po śniadaniu jak zwykle dostajemy zadanie przejść się kawałek – tym razem do punktu widokowego Aguas Calientes nad Laguna Colorada. Widzieliśmy jezioro wczoraj po południu, ale mamy zupełnie inne wrażenia idąc wzdłuż brzegu o poranku, kiedy świeci niskie słońce i możemy spokojnie obserwować stada flamingów w wodzie.

Po chwili do punktu widokowego przyjeżdża zielona Toyota, wsiadamy i ruszamy w dalszą drogę. Zaczynamy od wizyty przy Árbol de Piedra – położonej na pustyni Siloli skale w kształcie drzewa. Skała jest wąska u podstawy i dużo szersza wyżej. Spowodowane jest to wiatrem niosącym grube i ostre ziarna piachu z pustyni, im bliżej podstawy, tym więcej piasku i mocniejsza erozja.

Stamtąd ruszamy w naszą alternatywną trasę – po pół godziny zatrzymujemy się na przystanek w celu zrobienia sobie śmiesznych zdjęć. Nicolas zabiera nam telefony i robi nam zdjęcia. Ustawia nas w różnych pozach, każe skakać, aż nie możemy złapać tchu.

Kolejny przystanek to Laguna Cachi, wyróżniająca się swoim żółtym kolorem. Chodzimy przez chwilę po czymś w rodzaju wielkiej plaży – jezioro jest dość wyschnięte i jest to część, która zostanie zalana kiedy przyjdą deszcze.

Laguna Cachi

Mniej więcej po godzinie naszym oczom ukazują się najpierw ciekawe skały, a potem, niżej – Laguna Turquin. Kierowca parkuje samochód pomiędzy skałami i znów daje nam czas wolny. Kiedy po jakimś czasie wracamy, widzimy, że przygotował dla wszystkich obiad, jedyną niedogodnością jest to, że nie ma stołów, a siedzieć musimy na wielkich kamieniach. Po obiedzie Nicolas wskazuje nam miejsce, w które mamy iść, zyskując w ten sposób trochę czasu na poskładanie wszystkiego po posiłku. Z daleka okazuje się, że jedna ze skał, pod którą robiliśmy sobie piknik, wygląda nieco jak warszawski cwaniak w kaszkiecie.

Zaczynamy najdłuższy odcinek tego dnia – musimy dojechać bezdrożami do brzegu Salar de Uyuni. Przyjeżdżamy do hotelu zbudowanego z soli – ściany są z pustaków z soli, na podłodze jakby rozsypano grubą sól, nawet wysokie łóżka są z soli (ale już materace i pościel na szczęście nie). W pokojach są nawet toalety z umywalką, a na końcu korytarza, pełniącego też rolę sali jadalnej, są dwa prysznice. Swoją drogą, po wzięciu prysznica chodzenie w klapkach po podłodze wysypanej solą jest bardzo ciekawą czynnością. Po chwili odpoczynku jedziemy zobaczyć ostatnią atrakcję – w końcu wjeżdżamy na słone jezioro. Nicolas znowu dyryguje nami, każe nam się kłaść na ziemi (soli?), każe nam tańczyć, a sam jeździ wokół nas samochodem jednocześnie filmując. Naprawdę świetny człowiek!

Z wizytą u Salvadora D.

Opublikowano: 13.01.2025 o 21:56 przez mat w Ameryka Południowa, Boliwia, Naokoło świata

Większość noclegów podczas wycieczki z Tupizy do Uyuni wygląda podobnie – z reguły są to zbudowane z pustaków ceramicznych parterowe budynki, często zbudowane w kształcie litery U albo C, zabudowane z trzech stron, a w środku jest podwórko z zamykaną bramą. Wewnątrz jest szeroki korytarz ze stołami i ławami, a z korytarza jest wejście do kilku pokoi jak w schronisku turystycznym – w każdym z pokojów jest kilka łóżek i właściwie nic więcej. Okna są całkiem spore, niestety niezbyt szczelne i z pojedynczymi szybami, więc nocą bywa chłodno – dobre śpiwory bardzo się przydają, zresztą trzeba mieć swoje, bo na łóżkach co najwyżej leżą koce. Do tego wspólna łazienka, nawet bywają prysznice. Jest też światło, przynajmniej na kilka godzin, więc można wieczorem chwilę coś poczytać, można też naładować sprzęt elektroniczny. Na podłodze leżą płytki ceramiczne, a ściany są pomalowane. Piszę z tyloma szczegółami, bo pamiętam, że w 2007 roku wyglądało to inaczej – chyba nie było prądu, podłogę stanowiło klepisko, a same budynki były mniejsze i zbudowane z cegieł z suszonej gliny, do toalety trzeba było wychodzić na zewnątrz, ogrzewanie stanowił piecyk typu koza.

13 stycznia 2024 budzimy się rano i czekamy na wieści o samopoczuciu koleżanki z chorobą wysokościową. Na szczęście nocna wizyta w punkcie medycznym pomogła, czuje się lepiej i będziemy mogli kontynuować wycieczkę zgodnie z planem. Po śniadaniu pakujemy bagaże z powrotem na dach auta, Nicolas musi jeszcze poskładać naczynia i resztę jedzenia, więc pokazuje nam w którą stronę iść i mówi, że odbierze nas potem po drodze. Dochodzimy do skraju Quetena Chico, robimy trochę zdjęć, aż w końcu przyjeżdża nasza Toyota.

Quetena Chico

Nasza trasa biegnie najpierw obok Laguna Hedionda – dosłownie Śmierdzące Jezioro po hiszpańsku, zapewne dlatego, że zawiera dużo związków siarki. Pomimo tego, miejsce to tętni życiem, największe wrażenie robią stada flamingów.

Laguna Hedionda

Po drodze widzimy coraz więcej grup takich jak nasza, widać że dojechaliśmy do tej części trasy, którą pokonują też najpopularniejsze wycieczki, te ruszające z Uyuni. Jedziemy zobaczyć Desierto de Dalí – pustynię przypominającą obrazy Salvadora Dalí. Miejscowi przewodnicy opowiadają, że artysta odwiedził to miejsce, co zainspirowało go do malowania krajobrazów takich jak w obrazie Trwałość pamięci – w rzeczywistości najprawdopodobniej nie wiedział nawet o istnieniu takiego miejsca.

Następny przystanek to Laguna Verde, jezioro położone u stóp wulkanu Licancabur. Nie wygląda bardzo zielono, ale podobno dużo zależy od pory dnia i roku. Bardzo mocno wieje.

Laguna Verde

Chwilę później dłuższy przystanek przy gorących źródłach Chalviri. Najpierw kupujemy bilety, zabieramy stroje kąpielowe i idziemy się przebrać w niewielkim budynku przebieralni. Potem biegiem do jednego z dwóch obmurowanych basenów, gdzie można się wyleżeć w ciepłej wodzie. Baseny są bardzo płytkie, trzeba przykucnąć żeby nie wystawać za bardzo ponad powierzchnię. Pamiętam że w 2007 roku byłem przeziębiony, więc nie zdecydowałem się na kąpiel, chyba głównie ze względu na to, że wprawdzie budynek przebieralni był już wtedy wybudowany, ale jeszcze nieudostępniony dla turystów, więc trzeba było przebierać się na powietrzu i na mrozie. Tym razem mrozu nie było, zresztą nie byliśmy na miejscu o wschodzie słońca, lecz w połowie dnia. Trochę szkoda, że teraz nie byliśmy tam tak wcześnie, bo parująca woda w niskich promieniach porannego słońca wygląda niesamowicie. Po kąpieli szybko się przebieram i robię sobie jeszcze spacer z aparatem po rozlewisku. Następnie całą grupą idziemy do budynku, pod którym stoi zaparkowane nasze auto, gdzie okazuje się że urządzone jest coś w rodzaju stołówki – są krzesła i przykryte stoły, ale nasze potrawy i naczynia, w których jemy, jadą z nami od początku wycieczki.

Po obiedzie najwyższy punkt wycieczki – gejzery Sol de Mañana. Kierowca twierdzi, że są na wysokości powyżej 5 tysięcy metrów npm., ale zegarek i telefon wskazują nieco mniej. Tak czy inaczej, trzeba oddychać głęboko, chociaż bardzo mocno czuć siarką. Dobrze że wieje wiatr, bo można próbować ustawić się tak, żeby stać po nawietrznej i tylko obserwować przed sobą kłęby pary wydobywające się z ziemi.

Gejzery Sol de Mañana

Stamtąd jedziemy zobaczyć kolorowe jezioro – Laguna Colorada. Zatrzymujemy się nieopodal wzniesienia czy wału, o wysokości kilku, może kilkunastu metrów, a długości co najmniej kilkuset. Jest stąd świetny widok na jezioro, a o popularności miejsca świadczy to, że na szczycie znajduje się niewielki budynek z kawiarnią. Jezioro jest koloru czerwonego, z białymi wyspami – podobno to boraks. U brzegów sporo intensywnej zieleni, korzystają z tego zajadające trawę lamy. Dalej w wodzie widać stada flamingów. Po kilkudziesięciu minutach wracamy do auta i ruszamy naokoło jeziora w kierunku naszego noclegu, znajdującego się z grubsza na przeciwnym brzegu.

Na miejscu możemy chwilę odpocząć i odświeżyć się po całym dniu. Jednym ze stałych lokatorów naszego schroniska jest młody kotek, straszna przylepa. Zwierzak okazuje się być bardzo głodny i zupełnie niewybredny. Na podwieczorek dostajemy coś do picia i herbatniki – kończy się na tym, że wprawdzie piję herbatę, ale większość moich herbatników zjada kot.

Karmienie kota

Przy kolacji wszyscy są w niezłych nastrojach, długo rozmawiamy z naszym kierowcą Nicolasem – okazuje się, że wcale nie jest z tej okolicy, ale pochodzi z regionu La Paz. Swoją karierę zaczynał jako kierowca ciężarówki na słynnej Drodze Śmierci – to chyba nieźle tłumaczy jego sposób jazdy, widać że bardzo dobrze czuje samochód i jego możliwości (a przy okazji nie daje szans innym kierowcom wycieczek takich jak nasze, na bardziej zatłoczonych odcinkach wyprzedza po kolei wszystkich). Później przeniósł się do Tupizy, założył tam rodzinę i już od lat pracuje w agencji turystycznej zarówno jako kierowca i przewodnik takich wycieczek jak nasza, a także jako przewodnik wycieczek po najbliższej okolicy miasta. Później rozmowa zeszła na kwestie kulturowe i społeczne – zapamiętałem z niej, że w Boliwii wielu mężczyzn uważa, że miarą męskości jest to, ile ma się dzieci, a zdanie kobiety właściwie się nie liczy. Akurat akurat rodzina Nicolasa jest stosunkowo niewielka, jeśli dobrze pamiętam, ma troje dzieci (z drugiej strony – od początku wycieczki mówił nam, że będzie nas pilnować jak ojciec, więc może w ten sposób podbija sobie statystyki?). Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, nasz tymczasowy „ojciec” przeprosił nas, że nie może zostać z nami dłużej – rano musi jeszcze przygotować wiele rzeczy przed kolejnym dniem jazdy i potrzebuje odpocząć. Ja za to zabrałem swoje zabawki, tzn. aparat fotograficzny oraz statyw i poszedłem fotografować nocne niebo. Jest to jeden z obszarów o najmniejszym zanieczyszczeniu światłem na świecie – nie ma w okolicy żadnych miast, a wioski też są malutkie i ciemne nocą. Wystarczyło odejść kilkanaście metrów od miejsca, gdzie nocujemy i byłem już w prawie zupełnej ciemności, tylko gwiazdy nade mną, poza tym cisza i chłodny wiatr.

Droga mleczna nad Laguna Colorada

Wysoko na pustyni

Opublikowano: 12.01.2025 o 23:57 przez mat w Ameryka Południowa, Boliwia, Naokoło świata

12 stycznia 2024 zaczynamy czterodniową wycieczkę przez pustkowia departamentu Potosí – z Tupizy do Uyuni. To nieco dłuższa i bardziej urozmaicona trasa, niż ta, którą pokonałem w 2007 roku – wtedy jechałem z Uyuni do granicy argentyńskiej, skąd dalej pojechałem do San Pedro de Atacama.

Wstajemy wcześnie rano, pakujemy się, a następnie idziemy na śniadanie. Zastanawiamy się, czy w jadalni jest może już ktoś, kto będzie towarzyszyć nam w najbliższych dniach. Ciężko stwierdzić kto z zaspanych i ludzi siedzących przy stolikach obok może wybierać się tą samą trasą co my. O godzinie 7.30 jesteśmy już na ulicy przed hotelem, gdzie spotykamy naszego kierowcę – stojącego na bagażniku na dachu butelkowozielonej Toyoty Landcruiser. Zabiera nasze plecaki, układa na bagażniku, a następnie szczelnie owija całość grubą niebieską folią. Chwilę później w końcu poznajemy współtowarzyszy podróży – jedzie z nami młode małżeństwo ze Szwajcarii, oraz studentka ze Szwecji, za to nasz kierowca, przewodnik i kucharz w jednej osobie nazywa się Nicolas. Dogadujemy się bardzo szybko, pomimo tego, że Nicolas nie mówi po angielsku, a my za to mówimy średnio po hiszpańsku (i w ogóle nie mówimy w językach Quechua i Aymara, które Nicolas też zna). Po omówieniu planu na najbliższe dni wskakujemy do samochodu – trafiają się nam miejsca w ostatnim rzędzie, gdzie trzęsie i jest mniej miejsca na nogi, ale daje się wytrzymać. Nicolas proponuje, żebyśmy włączyli własną muzykę w samochodzie – można się do jego radia podłączyć przez USB, a ja na mam ze sobą bardzo długi kabel, więc nawet z tylnego siedzenia mogę robić za didżeja, przy okazji ładując telefon.

Jedziemy gruntowymi drogami pośrodku niczego – ale zatrzymujemy się, gdy widać ciekawe krajobrazy, albo po prostu potrzebujemy chwili na rozprostowanie kości. Udaje się nam nawet zobaczyć nandu szare – południowoamerykańskiego kuzyna strusia. Są też momenty, kiedy po zatrzymaniu decydujemy „panie na prawo, panowie na lewo” – chociaż na szczęście w wielu uczęszczanych przez turystów można skorzystać z toalety, może niekoniecznie z bieżącą wodą, ale przynajmniej nie trzeba się chować gdzieś za kamieniem. Przez pierwsze kilka godzin zdarza się nam zobaczyć jeszcze ciężarówki wożące chyba urobek z kopalni, ale potem zostawiamy je za sobą i widzimy tylko inne samochody z turystami.

Pierwszym dłuższym przystankiem tego dnia jest Ciudad del Encanto, wulkaniczna formacja skalna wyrastająca na środku pustyni. Spędzamy tam kilkadziesiąt minut, zaglądamy od spodu do pustych w środku wysokich kominów, a ja czekam aż chmury rozejdą się, żeby słońce oświetliło skalne miasto jakby ktoś skierował nań wielki reflektor.

Po dwóch godzinach jazdy docieramy do San Antonio del Nuevo Mundo, opuszczonego górniczego miasta zbudowanego w XVII wieku przez hiszpańskich kolonizatorów. Nicolas zostawia nas na górze nieco powyżej miejscowości i mówi, żebyśmy później zeszli ścieżką, będzie na nas czekać niżej na rynku. Zanim zejdziemy, spotykamy miejscowego przewodnika, który opowiada o historii, o tym jak jego przodkowie byli zmuszani do pracy w kopalniach przez Hiszpanów, pokazuje jakie minerały tam wydobywano, a także jakie rośliny można znaleźć w tak niesprzyjającej życiu okolicy – znajdujemy się na wysokości około 4600 metrów n.p.m., jest chłodno, wietrznie i sucho. Jest nas około 10 turystów – grupa z naszego samochodu, oraz francuska rodzina, która wynajęła auto z kierowcą tylko dla siebie. Przewodnik opowiada po hiszpańsku, nie wszyscy znają ten język, więc jednocześnie próbujemy tłumaczyć na angielski i francuski. Ciężko w większej grupie o głębszą rozmowę o życiu, ale mam wrażenie, że pan, który nam to opowiada, utrzymuje się tylko z datków od turystów. Mam wciąż przed oczami obrazek pochylonego starszego człowieka w podartych butach i lichej kurtce, który opowiada historię swojej ziemi ludziom, którzy wyglądają trochę jak z kosmosu ze swoimi telefonami i aparatami fotograficznymi. Po zakończeniu opowieści schodzimy stromą ścieżką do miasta. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu miejscowy kościół miał dach, a wewnątrz były wspaniałe dekoracje i obrazy, ale teraz jest ruiną jak pozostałe budynki w okolicy.

Opuszczamy San Antonio i jedziemy coraz wyżej, GPS w telefonie pokazuje wysokość powyżej 4900 metrów n.p.m., widzimy też pierwsze jeziora. Jedna z uczestniczek naszej grupy zaczyna mieć coraz większe problemy z chorobą wysokościową, zaczyna bardzo źle się czuć. Nasz kierowca w pewnym miejscu zatrzymuje się, wychodzi z samochodu, a po chwili wraca z ziołami, które podobno pomagają na tę dolegliwość, najlepiej w formie herbatki. Następnie szybko kierujemy się w stronę niżej położonego obszaru, odwiedzamy jeszcze biuro Rezerwatu Narodowego Fauny Andów im. Eduardo Avaroa i kupujemy ważne 4 dni bilety wstępu, a następnie jedziemy do położonego na wysokości 4200 metrów n.p.m. Quetena Chico, gdzie spędzimy noc. Nicolas, zmęczony po całym dniu jazdy, wchodzi jeszcze na dach auta i podaje nam bagaże, wyjmuje też jedzenie na kolację (jedzenie na 4 dni dla naszej grupy jedzie razem z nami) i parkuje samochód. My idziemy jeszcze na spacer, kiedy wracamy, kolacja jest gotowa. Podczas jedzenia okazuje się, że koleżanka z chorobą wysokościową wciąż źle się czuje, więc całą grupą dyskutujemy możliwe opcje. Wszyscy zgadzamy się na to, że gdyby dziewczyna wciąż bardzo źle się czuła, po prostu pojedziemy najkrótszą trasą albo do Tupizy, albo do Uyuni, gdzie będzie można udzielić jej pomocy. Widzę dużą ulgę na twarzach chorej i naszego kierowcy, że nikt nie próbował robić scen i kłócić się, żeby wycieczka na pewno odbyła się w pełni według ustalonej trasy. Idziemy spać, a rano dowiadujemy się, że nocą Nicolas zawiózł naszą współpasażerkę do punktu medycznego, gdzie udało się udzielić jej na tyle pomocy, żeby mogła kontynuować wycieczkę.

Na rynku w Tupizie trwa impreza (a może i manifestacja) stowarzyszenia niewielkich sprzedawców liści koki. Są transparenty, jest też muzyka (piosenka z refrenem o tym, że koka to nie kokaina, koka to święte liście). W Boliwii liście koki można kupić na każdym rogu, ich żucie pomaga w utrzymaniu koncentracji, pomaga też na chorobę wysokościową, popularna jest też mate de coca – herbatka z zalewanych gorącą wodą liści. Przez chwilę przyglądamy się, słuchamy muzyki, ale zaraz idziemy dalej.

Przypadkowo odwiedzamy, znajdujące się niedaleko rynku, muzeum miejskie (Museo Municipal de Tupiza). Wstęp jest darmowy, trzeba tylko wpisać imię, nazwisko i kraj pochodzenia do księgi gości – jeśli dobrze zrozumiałem, dzięki temu muzeum otrzymuje dotację na swoją działalność. Samo muzeum to pomieszczenie rozmiarów sali lekcyjnej, dosyć gęsto zastawione pamiątkami historycznymi. Są stare mapy, mundury, radioodbiorniki, projektory kinowe, maszyny do pisania, ale dopiero daleko w kącie pomieszczenia jest się niespodzianka. W gablocie znajdują się dwie ludzkie czaszki, trochę kości, rewolwery, zegarek, stare banknoty, papierośnica i kilka innych drobiazgów, a obok nich zdjęcia i informacje o gangu Butcha Cassidy’ego. Ciężko stwierdzić, czy czaszki w muzeum faktycznie należały do Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida – wiadomo, że obydwaj faktycznie uciekli w 1901 z USA do Argentyny, prawdopodobnie spędzili kilka lat w Patagonii hodując bydło. W 1905 zostali wyśledzeni przez detektywów Agencji Pinkertona. Niedługo później Sundance Kid popłynął razem ze swoją partnerką Ettą Place do USA, po czym wrócił sam do Chile, gdzie dołączył do Butcha Cassidy’ego. W 2022 odkryto dokumenty świadczące o tym, że 21 sierpnia 1905 w domu uciech w chilijskim porcie Antofagasta Sundance Kid, używający nazwiska Frank Boyd, zastrzelił policjanta. Dzięki pomocy wicekonsula USA został zwolniony z aresztu, po czym razem z Butchem Cassidym uciekli do Argentyny. Nie pozbyli się jednak kłopotów, wręcz przeciwnie, po kolejnym napadzie na bank musieli uciekać jeszcze dalej, tym razem do Boliwii. 3 listopada 1908, niedaleko od położonej kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Tupizy miejscowości San Vicente Canton, dwóch zamaskowanych Amerykanów napadło na kuriera z wynagrodzeniem dla górników z miejscowej kopalni. Niedługo po tym dwaj Amerykanie zatrzymali się u gospodarza z San Vicente. Ten powziął wątpliwości wobec swoich gości – mieli muła ze znakiem świadczącym o tym, że należy do jednej z okolicznych kopalni. Powiadomił władze, a wieczorem 6 listopada dom, w którym przebywali podejrzani, został otoczony. Wywiązała się strzelanina, w wyniku której nad ranem 7 listopada 1908 roku dwaj Amerykanie zginęli. Podejrzewa się, że byli to Butch Cassidy i Sundance Kid. Policja nie była jednak w stanie zidentyfikować ofiar, zabici zostali pochowani na miejscowym cmentarzu. W 1991 dokonano ekshumacji, ale wciąż nie udało się ustalić, kto został pochowany 83 lata wcześniej. Z jakiegoś powodu szczątków nie pochowano ponownie, ale wystawiono je w muzeum miejskim w Tupizie.

Butch Cassidy i Sundance Kid długo byli zapomniani, aż do roku 1969, kiedy powstał film z Paulem Newmanem i Robertem Redfordem. Ciężko stwierdzić, kto faktycznie zginął w strzelaninie w Boliwii w listopadzie 1908 – są hipotezy mówiące o tym, że Butch Cassidy i Sundance Kid wrócili do USA, gdzie żyli pod zmienionymi nazwiskami jeszcze do lat 20. czy 30. XX wieku. Niezależnie od ich losów, mam wrażenie, że nie wiedzieć czemu, po raz kolejny przypadkowo trafiamy w naszych podróżach na miejsca z nimi związane. Podczas naszej podróży po USA w 2019 pewnego dnia rano odwiedziliśmy ghost town Grafton, w którym kręcono wiele scen z filmu, zaś wieczorem, zupełnym przypadkiem zobaczyliśmy rodzinny dom Butcha Cassidy’ego niedaleko miejscowości Circleville. Do tego 3 dni później jechaliśmy koleją Durango – Silverton, która w filmie grała w scenach napadu na pociąg. Teraz, równie przypadkowo, zobaczyliśmy ekspozycję o panach B.C i S.K. w niewielkim mieście w Boliwii..

Do Tupizy

Opublikowano: 5.02.2024 o 5:12 przez mat w Boliwia, Naokoło świata

Naszym następnym przystankiem jest Tupiza. Nie jesteśmy pewni jak tam jechać – internet mówi, żeby jechać z przesiadką w Potosí, ale przewodnik, z którym byliśmy na wycieczce, przekonał nas, żeby jechać bezpośrednio. Udaje nam się znaleźć firmę, która jeździ bezpośrednio do Tupizy, co lepsze – autobus jedzie za dnia, możemy więc podziwiać widoki, nie zarywamy też niepotrzebnie nocy.

10 stycznia wymeldowujemy się z naszego mieszkania i bierzemy taksówkę na dworzec autobusowy. W Boliwii samochody z reguły pochodzą z rynku wtórnego z innych krajów, dosyć często widać pojazdy sprowadzane z Japonii (albo innych krajów z ruchem lewostronnym). Z reguły japońską przeszłość auta można poznać po tym, że wycieraczki pozostają bez zmian (czyli że lepiej czyszczą prawą stronę), ale już całe wnętrze, łącznie z deską rozdzielczą, jest przerabiane na takie jak w ruchu prawostronnym. Nasza taksówka najwyraźniej była przerobiona w najprostszy możliwy sposób, więc wskaźniki zostały po prawej stronie kokpitu, a na lewo przeniesiona została tylko kierownica, gaz, hamulec i sprzęgło.

udaje nam się kupić bilety na autobus, kupujemy też bilety dworcowe. Właściwie na każdym dworcu w Boliwii należy kupić dodatkowy bilet, z reguły za 2 bolivianos, który jest sprawdzany, kiedy autobus wyjeżdża z dworca. Nie jest to więc bilet peronowy, bo nie jest wliczony w cenę biletu na podróż. Ciężko powiedzieć, czemu ma to służyć, na pewno kilka osób ma dzięki temu, może niezbyt potrzebną, ale pracę.

Autobus zostaje podstawiony z opóźnieniem, ale nikt się tym nie przejmuje. Oddajemy nasze bagaże i zajmujemy miejsca. Od razu przypomina nam się nasza autobusowa podróż przez Paragwaj sprzed kilku lat – nasz pojazd jest podobnie zakurzony, zarówno na zewnątrz jak i w środku, chociaż siedzenia są chyba w nieco lepszym stanie. Ruszamy na północ, a po chwili droga kieruje się na zachód. Jedziemy trasą F1, tą samą, którą jechalibyśmy do Potosí. Asfaltowa nawierzchnia wiedzie nas serpentynami coraz wyżej i wyżej, po pewnym czasie sprawdzam w telefonie, że znajdujemy się już na wysokości ponad trzech tysięcy metrów. Zjeżdżamy do miejscowości San Juan del Oro, gdzie mamy dłuższy postój – można nieco się odświeżyć czy zjeść w przydrożnym barze. Do autobusu wsiadają nowi pasażerowie, już wydaje się, że ktoś będzie musiał jechać na stojąco, ale kierowca pomaga wszystkim znaleźć siedzenia (domyślam się, że jest z tym związany fakt, że dzieci opuszczają oddzielne miejsca i siadają na kolanach rodziców). Ruszamy, ale jedziemy już nie asfaltem, a gruntową drogą o numerze F20. Po chwili zaczyna nam chrzęścić w zębach – nasze miejsca są z tyłu, więc przez otwarte okna sypie się na nas sporo kurzu wzniecanego przez koła. Mozolnie wjeżdżamy kolejnymi serpentynami – najwyższy punkt trasy to ponad 4200 metrów nad poziomem morza. Dalej musimy wytracić wysokość – Tupiza leży 1200 metrów niżej – w końcu około godziny 16 meldujemy się na dworcu.

Nie mamy zarezerwowanego noclegu, miasto jest niewielkie, a w przewodniku jest kilka polecanych miejsc, więc postanawiamy sprawdzić, gdzie będzie się nam najbardziej podobało. Idziemy przez miasto, przy okazji trochę zwiedzając. Nawierzchnia większości ulic wykonana jest z sześciokątnych płyt betonowych (trylinki), kiedy widzę Fiata 125 (bez „p” – bo nie nasz, a produkowany w Argentynie) kombi, mam wrażenie że równie dobrze mógłbym właśnie być w miasteczku gdzieś w Polsce.

Nie przekonuje nas pierwszy hotel, który odwiedzamy, ale kolejny jest już całkiem przyzwoity. Zostajemy tam na noc, a następnego dnia, po śniadaniu, decydujemy się przedłużyć pobyt o jeszcze jedną noc. Przy hotelu działa również polecane w przewodniku biuro podróży, gdzie pytamy o kilkudniowe wycieczki dżipem przez pustynię i słone jezioro do Uyuni. Bardzo miła pani tłumaczy nam dokładnie plan, mówi też, że wciąż są miejsca na jutro (12 stycznia). Na wszelki wypadek sprawdzamy jeszcze kilka okolicznych biur podróży, ale albo nie mają miejsc na jutro, albo pracownicy wydają się zupełnie niechętni, żeby cokolwiek nam o oferowanej przez nich wycieczce opowiedzieć. Wracamy więc do Tupiza Tours i rezerwujemy wyjazd na następny dzień. Jeszcze wycieczka do bankomatu (bo przy płatności kartą doliczana jest dodatkowa prowizja rzędu 5% – to więcej, niż kosztuje nas wypłata z bankomatu), trochę klikania – bo bankomat nie pozwala na jednorazową wypłatę całej sumy, oraz chwila strachu – urządzenie w którymś momencie zawiesza się, pojawia się niebieski ekran, ale o dziwo pomaga naciśnięcie przycisku cancel, w końcu wtedy maszyna wypłaca pieniądze i oddaje kartę. Wracamy, płacimy, po czym możemy już spokojnie iść zwiedzić miasto.

Boliwijskie początki

Opublikowano: 24.01.2024 o 22:41 przez mat w Argentyna, Boliwia, Naokoło świata

Większa część trasy naszego autobusu wiedzie przez Argentynę. Nasz przewoźnik to firma boliwijska, autobus jest porządny, stosunkowo nowy, klimatyzacja działa akurat – nie jest ani zbyt ciepło, ani zbyt zimno. Jedyna rzecz, do której mógłbym się przyczepić, to że bardzo długo wyświetlano filmy – jest już grubo po północy, człowiek chce zasnąć, a nad siedzeniami świecą ekrany z dosyć głupimi filmami. Na szczęście są bez dźwięku, tylko z napisami po hiszpańskiu. Chyba jedynym sensownym rozwiązaniem jest założenie opasek na oczy (takich, jakie używa się w samolotach). Kiedy w końcu udaje mi się zasnąć, dojeżdżamy do przejścia granicznego. Wszyscy pasażerowie muszą wysiąść z autobusu i ustawić się w kolejce. Na szczęście nie musimy wypełniać żadnych deklaracji wjazdowych (nasz przewoźnik robi to za nas), cieszy też fakt, że wyjazdowa odprawa argentyńska i wjazdowa odprawa boliwijska są dokonywane w jednym pomieszczeniu, urzędnicy obydwu krajów siedzą dosłownie biurko w biurko. Tym razem nie dostajemy stempli wyjazdowych z Argentyny (tak samo jak nie dostaliśmy stempli wjazdowych do tego kraju), za to w naszych paszportach pojawiają się wjazdowe pieczątki boliwijskie. Cała odprawa niestety wlecze się niemiłosiernie, więc dopiero po kilkudziesięciu minutach wracamy do autobusu i ruszamy w dalszą drogę.

Na dworzec w miejscowości Tarija docieramy 8 stycznia, chwilę przed godziną 8 rano. Na szczęście jest tu bankomat, wyciągamy trochę bolivianos, po czym wsiadamy w taksówkę i jedziemy do naszego wynajętego mieszkania. Dworzec jest stosunkowo nowy, najwyraźniej wybudowano go tam, gdzie akurat było miejsce, czyli na obrzeżach miasta – jest dalej od centrum niż lotnisko! W naszym mieszkaniu poprzedniej nocy nie było gości, więc możemy się wprowadzić przed 9 rano, a nie, jak zwykle bywa w tego typu miejscach, dopiero po południu. Po słabo przespanej nocy odmawiam wyjścia w poszukiwaniu kawiarni (i śniadania), tylko od razu kładę się do łóżka, próbując odespać.

Odsypianie średnio mi idzie, między innymi dlatego, że trafiliśmy na wyjątkową falę upałów – Tarija położona jest na wysokości ok. dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, a i tak temperatura w cieniu wynosi ponad 30 stopni. Pani, która przekazała nam klucze do mieszkania mówi, że nie pamięta takich upałów. Nasze mieszkanie jest położone na najwyższym piętrze, ma też duże, skierowane w stronę słońca okna, więc wewnątrz szybko robi się gorąco.

Kiedy już wstaję, idziemy w stronę rynku, gdzie znajdujemy całkiem niezłą i przystępną cenowo restaurację. Po obiedzie próbujemy się jeszcze zorientować, czy tutejsze biura podróży nie organizują jednodniowych lub półdniowych wycieczek – ale znajdujemy tylko kartkę na drzwiach jednej z kawiarni, a na kartce odnośnik do strony biura podróży na facebooku. Wieczorem jeszcze szybkie pranie (a nawet dwa, bo polar o bagiennym zapachu na wszelki wypadek piorę oddzielnie) – tutaj upał pomaga, pranie wysycha błyskawicznie, cieszę się też z sukcesu w kwestii polaru – udaje mi się pozbyć niechcianych zapachów.

9 stycznia po śniadaniu idziemy na spacer w stronę rzeki Gwadalkiwir – podobno rzekę tak nazwano, ponieważ przypominała swoją hiszpańską imienniczkę, ale ani okolica nie przypomina Sewilli, ani rzeka, płytka i kamienista, nie wygląda jak ta, którą widzieliśmy w Andaluzji. Spacerując przez kładkę dla pieszych widzimy panią, która robi pranie w rzece. W takich momentach bardzo doceniam zdobycze cywilizacyjne (pralka!), z których mogę na co dzień korzystać.

Tymczasem biuro podróży odpowiada na nasze pytanie, więc po po południu jedziemy na wycieczkę w okolice miasta. Zabieramy się razem z będącą na wakacjach boliwijską rodziną z miejscowości Cochabamba – dwiema dorosłymi córkami wraz z rodzicami. Jedziemy zobaczyć zaporę wodną (po jej wybudowaniu w okolicy zaczęto produkować wino, podobno całkiem niezłe), zaraz obok zapory restauracje, stragany z plastikowymi pamiątkami, klimat nieco jak na zaporze w Solinie w latach 90. Dalej wizyta w malowniczym naturalnym kąpielisku w górach, przerwa na jedzenie na stoisku pod gołym niebem, a na koniec jedziemy odwiedzić miejscowość Villa San Lorenzo i tamtejsze muzeum poświęcone boliwijskim bohaterom narodowym.

Salta na spokojnie

Opublikowano: 24.01.2024 o 22:34 przez mat w Argentyna, Naokoło świata

Potrzebujemy jeszcze kilku dni, żeby nieco odpocząć, ułożyć sobie w głowie nasze ostatnie przygody, oraz ustalić, co będziemy robić w Boliwii w kolejnych tygodniach. Bardzo sobie chwalimy nasze nowe miejsce pobytu. Dzielnica jest willowa, położona z grubsza pomiędzy aleją Dwustulecia Bitwy o Saltę, a wzgórzem św. Bernarda. Jest stosunkowo blisko centrum, ale spokojnie i cicho. Ulice nie dość, że są szersze, oraz mają sensownej szerokości chodniki, to jeszcze ruch na nich jest mniejszy, nie przejeżdżają też co chwilę autobusy zostawiające za sobą kłęby czarnego dymu. Spacerując w stronę centrum znajdujemy kilka bardzo dobrych i niedrogich restauracji, albo z włoskim jedzeniem, albo z daniami mięsnymi (nie wiem ile razy już pisałem, że argentyńskie steki są genialne!), za to w drugą stronę mamy kawiarnię, która tak nam się spodobała, że przez kilka dni codziennie przychodzimy tam na śniadanie.

3 stycznia idziemy na stosunkowo krótki spacer, głównie po to, żeby odwiedzić dworzec autobusowy i zorientować się, jakie mamy opcje dalszej podróży do Boliwii. Ponieważ mamy sporo czasu, idziemy okrężną drogą, ulicą przytuloną do samego wzgórza św. Bernarda. W poprzednich dniach, a także poprzedniej nocy sporo padało, więc bocznymi ulicami płyną gdzieniegdzie strumyki – wzgórze pokryte jest lasem, który przez dłuższą chwilę oddaje nadmiar wody. Kiedy kończy się chodnik po jednej stronie ulicy, nieopatrznie stawiam nogę w środek płynącej strużki i wtedy orientuję się, że jest bardzo ślisko, woda naniosła warstewkę bardzo śliskiego błota. Moje orientowanie się wygląda z grubsza tak, że przewracam się i ląduję bokiem w wodzie i błocie. Na szczęście nic nie złamałem, mam tylko siniaki na prawej ręce – dobrze, że w podstawówce przez chwilę chodziłem na zajęcia judo (o ile pamiętam, głównie uczyliśmy się tam jak bezpiecznie upadać, na szczęście takie rzeczy pamięta się jak jazdę na rowerze). Na dworzec przychodzę nieco zabłocony, wycieczka kończy się częściowym sukcesem – dowiadujemy się, jaka firma jeździ bezpośrednio do Boliwii, ale kolejka jest na tyle długa, że resztę informacji znajdujemy w międzyczasie w internecie.

Wieczorem robię ręczne pranie (w naszym mieszkaniu niestety nie ma pralki) – udaje się doprać błoto z mojej bluzy, ale bagienny zapaszek pozostanie aż do momentu, kiedy będziemy mogli skorzystać z prawdziwej pralki. Po przygodach tego dnia dochodzimy do wniosku, że potrzebujemy nieco więcej odpoczynku, więc decydujemy się zostać w mieście aż do 7 stycznia.

Następne kilka dni spędzamy w wakacyjnym nastroju. Jest gorąco, chodzimy do muzeów (Antopologii i Ciencias Naturales), robimy zakupy, a także podejmujemy decyzję o kupnie biletów na bezpośredni przejazd autobusem do Boliwii 7 stycznia wieczorem. Początkowo chcieliśmy kupić bilety na dworcu, ale akurat w kasie naszego przewoźnika nie przyjmują płatności kartą. Nie chcemy wymieniać kolejnych dolarów u cinkciarza, więc ostatecznie kupujemy bilet przez internet – wprawdzie trzeba zapłacić prowizję, ale jest to dla nas wygodniejsze rozwiązanie.

Inną opcją byłaby podróż kombinowana – lokalnym autobusem do miasta przy granicy, dalej taksówką do przejścia granicznego, pieszo przez granicę, kolejną taksówką do boliwijskiego dworca i dalej boliwijskim autobusem. Byłoby taniej, ale obawiamy się, że to zbyt dużo zabawy, zwłaszcza kiedy mamy sporo bagażu.

7 stycznia robimy sobie jeszcze ostatni spacer po Salcie, po czym jedziemy na dworzec i o 22 ruszamy nocnym autobusem do Boliwii.